Jak sama mówiła, gdy dowiedziała się o śmierci swojego syna bolała ją każda kosteczka. Wraz z mężem przeżyła gehennę cierpienia po stracie dziecka. Ale jednak przebaczyła mordercom, prosząc, by Pan Jezus zlitował się nad nimi. Jak to możliwe? Oto przejmująca historia Marianny Popiełuszko. 

Nadchodził czas, kiedy Marianna Popiełuszko miała przeżyć najgorsze: okrutną i nieludzką śmierć swojego syna kapłana. 

„Ta rana zawsze jest i będzie” – podkreślała. Wprawdzie nie była świadkiem samego umierania, ale tym bardziej musiała je bardzo długo przeżywać: najpierw wiadomość o porwaniu, potem długie, niepewne oczekiwanie, wreszcie dochodzące wieści, coraz trudniejsze do przyjęcia. 

Długa była jej droga na szczyt golgoty, a kolejne stacje coraz boleśniejsze, zanim zobaczyła umęczone ciało syna i złożyła je w grobie. 

Niepokój

Matka księdza Jerzego wspominała piątek, 19 października 1984 roku. Był to ciepły jesienny dzień. Świeciło słońce. Od świtu krzątała się, jak zwykle, po kuchni, była jednak jakaś niespokojna. 

Wtedy nie wiedziała jeszcze, co się działo z jej synem. Tymczasem, jak zawsze, o szóstej rano ksiądz Jerzy udał się do kościoła, by odprawić Mszę Świętą. Zanim wszedł do zakrystii, by włożyć szaty liturgiczne, ukląkł przed ołtarzem. Dłużej niż zwykle modlił się przed tabernakulum. 

 – Miał złożone ręce. Był poważny, skupiony, jakby dręczyły go jakieś przeczucia czy lęki – opowiadała siostra Justyna Uryga, która od trzydziestu pięciu lat pracowała wtedy w kancelarii parafialnej. 

ZOBACZ NOWE WYDANIE KSIĄŻKI MILENY KINDZIUK „MATKA ŚWIETEGO”. KLIKNIJ TUTAJ!

Po mszy przez chwilę rozmawiał z doktor Barbarą Janiszewską, która akurat przyszła do kościoła. Oznajmił jej, że zamierza zaraz jechać do Bydgoszczy, by w kościele Świętych Polskich Braci Męczenników odprawić Mszę Świętą. Miał się tam spotkać z Duszpasterstwem Ludzi Pracy. 

 Tuż przed odjazdem siostra Justyna prosiła księdza, by nie jechał w tę podróż. Przestrzegała, że może mu się coś stać. Pamiętała, że niedawno obrzucili jego samochód kamieniami. 

- Jak ksiądz chce być bliżej nieba, to niech ksiądz jedzie - powiedziała wtedy. Ale on nie chciał słyszeć o odwołaniu wyjazdu. 

 Zbrodnia

Do Bydgoszczy ksiądz Jerzy dotarł bez problemów. – To było jednak naiwne myślenie, nikt nie przypuszczał, że ten bezkolizyjny przejazd był zaplanowany przez SB. Nie wiedzieliśmy, że do Bydgoszczy już jadą mordercy księdza – wspominał później nieżyjący już dzisiaj ksiądz prałat Romuald Biniak, proboszcz parafii Świętych Polskich Braci Męczenników. 

Dalszy przebieg wydarzeń Marianna Popiełuszko umiała odtworzyć sekunda po sekundzie. Nie mogła jednak o tym opowiadać. Gdy jej myśli zaczynały krążyć wokół tych tragicznych wydarzeń, jej twarz robiła się posępna, jakby sztywniała, rysy się wyostrzały, usta zaciskały, a oczy zachodziły łzami. Jakby całe jej ciało skręcało się z bólu i głośno krzyczało. – Ta rana zawsze jest i będzie – ucinała. 

W dzień zamordowania, 19 października, ksiądz Jerzy wracał z Bydgoszczy do Warszawy. Czuł się źle. Był zmęczony, ale też chory. Samochód, którym został zatrzymany za Toruniem przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa przebranych w mundury milicji drogowej. Byli to: Waldemar Chmielewski, Grzegorz Piotrowski i Leszek Pękala. 

KLIKNIJ TUTAJ I ZOBACZ NOWE WYDANIE KSIĄŻKI MILENY KINDZIUK „MATKA ŚWIĘTEGO”!

 Kierowca księdza Popiełuszki, Waldemar Chrostowski, jak sam twierdzi, został skuty kajdankami, a później w czasie jazdy udało mu się wyskoczyć z pędzącego z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę samochodu. Księdza Popiełuszkę związano i wrzucono do bagaznika. I tak naprawdę nie wiadomo, co działo się z nim 

dalej. Można wnioskować o tym jedynie z zeznań zabójców oraz domyślać się faktów na podstawie ciężkich obrażeń ciała, które wykazała później sekcja zwłok. 

 Z procesowych zeznań sprawców mordu wynika, że kapłan cały czas miał zakneblowane usta i skrępowane sznurkiem ręce. Leżał w zamkniętym bagażniku fiata 125 p. Gdy dojeżdżali do Torunia, ksiądz podobno odzyskał przytomność i zaczął wyginać pokrywę bagażnika. Wtedy samochód zjechał z szosy na parking przy hotelu Kosmos. 

 Auto zatrzymało się. Zabójcy zmieniali tablice rejestracyjne, dlatego też Pękala od wewnątrz samochodu otworzył dźwignią bagażnik. Ksiądz Popiełuszko usiłował się uwolnić. Zaczął uciekać z bagażnika. Wołał pomocy. Piotrowski jednak szybko go dogonił i zaczął bić pałką i pięściami. Po głowie i karku. Ponownie pozbawił go przytomności. Nie było to trudne: był silny, miał prawie dwa metry wzrostu i ważył ponad sto kilogramów, ksiądz zaś był drobny i szczupły. 

Pękala skrępował księdzu Popiełuszce sznurem ręce i nogi. Chmielewski wymienił w samochodzie tablice, a Piotrowski z Pękalą wrzucili nieprzytomnego księdza do bagażnika. Zamknęli pokrywę i ruszyli w stronę Włocławka.
 

Po drodze zjechali na stację benzynową. Wtedy ksiądz Jerzy znów odzyskał przytomność i próbował się uwolnić, ale Chmielewski z Pękalą usiedli na pokrywie bagażnika, by mu to uniemożliwić. Po chwili odjechali w przydrożne krzaki. Otworzyli bagażnik. Piotrowski wyciągnął księdza Popiełuszkę, położył go na trawie i bił drewnianą pałką. Chmielewski i Pękala włożyli kapłanowi do ust knebel z kawałka ręcznika, który przewiązali sznurkiem, po czym znów wrzucili go do bagażnika i przykryli narzutą. Zanim ksiądz stracił przytomność, Piotrowski groził mu, że zastrzeli go z pistoletu, jeśli nie będzie spokojnie leżał. 

 W końcu po raz trzeci zauważyli, że klapa bagażnika się podnosi. Skręcili w boczną leśną drogę i położyli księdza na ziemi. Piotrowski znów bił go pałką po głowie. Pękala zakleił mu usta plastrem o szerokości pięciu centymetrów. Potem owinął ten plaster dwukrotnie dookoła głowy. Następnie zabójcy sznurem przywiązali księdzu do nóg worek z kamieniami ważącymi ponad dziesięć kilogramów. Nogi podkurczyli do tyłu i założyli na szyję pętlę ze sznura, którego końce przywiązali do nóg, tak że przy próbie prostowania nóg pętla zaciskała się na szyi.  

Potem ksiądz Jerzy – nie wiadomo, czy żywy, czy martwy – został wrzucony do Wisły z tamy pod Włocławkiem. 

 Od tej pory zamilkła

 O porwaniu syna Marianna Popiełuszko dowiedziała się dopiero dzień później. 

W sobotę, 20 października, rano wydoiła krowy, a potem zbierała z pola resztki buraków przed zimą. Rozwiesiła pranie na podwórku, mając nadzieję, że ciepłe promienie słońca je choć trochę osuszą. Wyrobiła w dzieży ciasto na chleb, przyniosła drewno na opał. Obrała ziemniaki na zupę, nastawiła mleko na ser, a do kubka odlała z wierzchu śmietanę. I tak nie wiadomo kiedy upłynął jej dzień.

Wieczorem, jak zawsze, razem z mężem odmówiła na głos Różaniec. Władysław położył się już do łóżka, a ona zdjęła z głowy chustkę i o dziewiętnastej trzydzieści usiadła przed telewizorem, by zobaczyć, co ciekawego dzieje się w świecie. I wtedy jak grom z jasnego nieba spadła na nią ta potworna wiadomość. Ni stąd, ni zo- wąd w Dzienniku Telewizyjnym usłyszała o porwaniu księdza Jerzego Popiełuszki z Żoliborza... 

 Była oszołomiona. Natychmiast pobiegła do drugiego pokoju i powiedziała o tym mężowi. – Żeby tylko jego kosteczki zobaczyć! – zawołał zrozpaczony Władysław Popiełuszko. 

Pani Marianna od tej pory zamilkła. Serce przeszywał dojmujący ból. Jej dobre, przenikliwe oczy straciły dawny blask.  

Ciało mojego syna 

W Okopach pani Marianna słuchała na bieżąco komunikatów w dziennikach radiowych i telewizyjnych. Wreszcie 27 października, generał Czesław Kiszczak poinformował w TVP, że porwania ks. Jerzego dopuścili się trzej funkcjonariusze Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, i ujawnił ich nazwiska. Matczyne serce znów zabiło mocniej, gdy Kiszczak zapowiedział szybkie wyjaśnienie całej sprawy i ukaranie sprawców: „Nikt w Polsce nie może zniknąć bez śladu. Nasz kraj nie jest i nie będzie dżunglą bezprawia” – mówił. 

Nadzieja szybko prysła. W trakcie procesu Marianna Popiełuszko tak relacjonował jeden z najstraszliwszych dni w swoim życiu: Ciało mojego syna wydobyto z Wisły w dniu 30 października 1984 roku. Miał związane ręce i nogi, a do nóg miał przywiązane kamienie. Był w sutannie. 

Wtedy dotarło do niej, że jej syn został zamordowany. 

Jak przebaczyła?

Zbolała, poraniona matka przez jakiś czas stała w milczeniu przy trumnie syna. Żegnała się z nim. Uklękła, pocałowała go w nogi i ręce. 

– Ja niegodna, żeby mogła całować jego twarz – mówiła. Wstała, znów wpatrywała się w swoje dziecko. Była to udręka ponad jej siły. Różne myśli nią targały – o tym, jak go urodziła, a potem kołysała, gdy był mały, albo jak biegał po domu, gdy przędła czy gotowała. I o tym, jak ofiarowała go Bogu i cieszyła się, że został księdzem... 

Wydawało jej się wtedy, że ta śmierć jest ponad jej siły. Część niej wtedy jakby umarła.  

Ale przyjęła to wszystko bez pytań. W niesamowitej pokorze. Drobna, krucha kobieta okazała się tak silna duchem. Od zawsze wiedziała przecież, że cierpienie w życiu być musi. I tak sobie to tłumaczyła: że nie ma żadnego ludzkiego życia bez krzyża i bez cierpienia. To tak jak w naturze: raz świeci słońce, raz pada deszcz. I wszystko potrzebne. Musi być przecież równowaga.  

Jak patrzyła na to wszystko potem?
– Tam dobrze, gdzie nas nie ma – ucinała. – Zawsze trzeba, żeby było dobrze. Czy dobrze, czy źle, to i tak dobrze. Jak jest, tak jest dobrze. Maryja też była matką. Stała pod krzyżem i cierpiała z Panem Jezusem. Tak i ja zgodziłam się z tym cierpieniem. Widocznie Pan Bóg tak chciał. Co Pan Bóg komu wymianował, to ludzka zazdrość nie ukradnie. A co nie, to i z ręki wypadnie. 

WIĘCEJ CZYTAJ W NOWYM WYDANIU KSIĄŻKI MILENY KINDZIUK „MATKA ŚWIĘTEGO”!

Marianna Popiełuszko bardzo często w swoim życiu odnosiła się do przeżyć Maryi. Ona też na poszczególnych etapach drogi krzyżowej Syna zaczynała rozumieć, że Bóg żąda od Niej czegoś więcej. Że nie wystarczy Go tylko kochać i trwać przy Nim, by wejść do Jego królestwa. 

 Matka księdza Jerzego miała takie samo odczucie: że wiara sama w sobie nie wystarczy jej do zbawienia. Jezus zażądał od niej ufności – całkowitej, bez granic. Rozumiała, że odniesie zwycięstwo tylko wtedy, gdy zaakceptuje to wszystko, co zsyła Bóg. Bo On niczego tak naprawdę człowiekowi nie odbiera.  

Według pani Marianny zatem to, co się stało, stanowiło też prostą konsekwencję wyboru drogi życiowej przez księdza Jerzego. – Skoro poszedł na księdza, to musiał wiedzieć, że może zostać męczennikiem. Bo oddanie życia za wiarę jest wpisane w powołanie kapłańskie – oznajmiła. 

Taki sposób rozumowania nie ujmuje jej wielkiego bólu, rzecz jasna. – Każda kosteczka mnie wtedy bolała od cierpienia – wspominała. – Ale mojego cierpienia nie było słychać. Mąż krzyczał, a ja milczałam. 

Po tym jednak, co wtedy zobaczyła, jej życie uległo nieodwracalnej zmianie. Zmaltretowane, martwe ciało syna na zawsze utrwaliło się w jej pamięci. 

Mimo ogromu przeżywanego bólu nie było w niej nienawiści w stosunku do morderców ks. Jerzego. Marianna Popiełuszko mówiła: – Mordercy nie z synem, tylko z Bogiem walczyli. Przecież oni uderzyli nie w Popiełuszkę, ale w sutannę. Uderzyli w cały Kościół. Ale nikogo nie osądzam, śmierci niczyjej nie żądam. Pan Bóg sam kiedyś osądzi. Ile trzeba, tyle mordercy będą musieli odpokutować. Niech im Pan Jezus daruje. Najbardziej bym się cieszyła, żeby się oni nawrócili. Ja już im przebaczyłam. 

Milena Kindziuk 

TEKST JEST FRAGMENTEM NOWEGO WYDANIA KSIĄŻKI MILENY KINDZIUK „MATKA ŚWIĘTEGO”!