Dzięki św. Józefowi Ania miała w sobie siłę, by spokojnie oddać córkę w ręce Maryi. Wierzy, że to on się o to zatroszczył. Tak jak wcześniej zatroszczył się o nowy dom i jej małżeństwo.
Wszelkie działania Ani podyktowane były przede wszystkim dobrem i bezpieczeństwem Zuzi, która od pewnego czasu była podłączona do respiratora.
Dziewczynka urodziła się w dwudziestym piątym tygodniu ciąży. W ostatniej chwili lekarze przeprowadzili cesarskie cięcie, bo życie dziecka było zagrożone. Gdyby urodziło się dziesięć lat wcześniej, medycyna byłaby bezradna i zapewne umarłoby tuż po porodzie, a tak były możliwości, by walczyć o jego życie – jednak w wyniku wielu zbiegów okoliczności Zuzia ostatecznie była dzieckiem leżącym, słabowidzącym, z porażeniem czterokończynowym, małogłowiem, padaczką i wieloma różnymi przypadłościami. Dziewczynka wymagała całodobowej opieki.
Z dnia na dzień Ania stała się pielęgniarką, rehabilitantką, terapeutką widzenia, specjalistką od integracji sensorycznej i od żywienia, logopedą, psychologiem, a nawet lekarzem. Choć wielu rzeczy nie rozumiała, potrafiła je zaakceptować. Podobnie jak św. Józef.
W jednym z wywiadów tak mówiła: „Ja po prostu pogodziłam się z tym, że jestem matką niepełnosprawnego dziecka. Nawet nie wiem, kiedy i jak to się stało. Po prostu to było moje dziecko, a ja je kochałam. Nigdy nie było we mnie żalu, że ja mam chore dziecko. Nigdy nie patrzyłam na dziewczynki w wieku Zuzi, myśląc, że one biegają, śmieją się, a moja córka tego nie zrobi, nigdy nie rozpłakałam się na ten widok. Uwielbiałam jej kupować ubranka, stroić ją […]”.
A w innym miejscu dodawała: „Ja z nią miałam naprawdę niesamowity kontakt, umiałam odczytywać jej komunikaty. Zuzia nigdy nie mówiła, nie widziała, ale gdy kiedyś trafiła do nas nieodpowiednia opiekunka, to całą sobą – miną, grymasami, niepokojem – pokazywała mi, że coś jest nie tak. Wiedziałam, kiedy jest stęskniona, kiedy znudzona, jaka muzyka jej się podoba, a jaka nie. Udało nam się też z neurologopedką nauczyć Zuzię, że będzie się delikatnie uśmiechała na potwierdzenie. Głęboko wierzę, że ona rozumiała o wiele więcej, niż mogła pokazać. […] Bardzo lubiła zapach kawy i truskawek”.
Św. Józef znajduje dom
By zapewnić lepszą opiekę i więcej miejsca dla dorastającej Zuzi i dwóch pozostałych dzieci, Ania z mężem musieli znaleźć dom. On, Piotr, był sceptyczny, twierdził, że ich na to nie stać. Ale ona był zdeterminowana. Wtedy w ich życie wkroczył św. Józef.
Ania szukała domu, który musiał spełniać bardzo określone kryteria. „Mój warunek był taki, że na dole musi być przestrzeń dla Zuzi, bo ona musiała być razem z nami, a nie gdzieś indziej. Nie wyobrażałam sobie, żeby leżała sama na górze, w sypialni. Musiała być z nami tam, gdzie toczy się życie rodzinne, gdzie się spotykają i rozmawiają wszyscy domownicy. Zresztą Zuzia najlepiej się czuła, kiedy wiedziała, że jesteśmy obok. Mój mąż z kolei chciał, żeby dom był tak położony na działce, aby z okna widać było rozciągającą się zieloną trawę, a nie płot”.
ZOBACZ NIEZWYKŁE ŚWIADECTWA CUDÓW I ŁASK WYPRASZANYCH PRZEZ ŚW. JÓZEFA! KLIKNIJ TUTAJ!
I taki dom w końcu udało się znaleźć. „Wyszukałam ten dom, wierzę, że za wstawiennictwem św. Józefa, dokładnie w dniu moich urodzin. Nie wiedziałam, jaka będzie reakcja Piotrka, bo on cały czas uważał, że nas na to nie stać, jednak to były moje urodziny, więc powiedział, że jak chcę, to tam pojedziemy. Okazało się to możliwe, pojechaliśmy i oboje zakochaliśmy się w tym domu. Z okien salonu widać lasek sosnowy. Ten widok mnie zachwycił. Wiedziałam, że to będzie magnes na Piotrka. A przede wszystkim była tam przestrzeń dla Zuzi. Musieliśmy co prawda zbudować ten dom w środku od nowa, ale ja od razu zobaczyłam to miejsce. I chciałam, abyśmy ten dom kupili. Pozostawały jeszcze kwestie finansowe. Od czego jednak mamy św. Józefa? Wiedzieliśmy, że to jest ten dom, więc bardzo zintensyfikowaliśmy nasze modlitwy”.
Niebawem okazało się, że pojawiła się perspektywa zakupu domu. Najpierw zaskoczyła ich niespodziewana nagroda finansowa, później szansa wzięcie niedrogiej pożyczki a wreszcie także zapomogi w fundusz socjalnego u Piotra w pracy.
Ania: „to pozwoliło nam wykończyć dom, przygotować go na przeprowadzkę Zuzi i dostosować do jej potrzeb”.
Przygotować się na śmierć dziecka…
Do wymodlonego domu rodzina w końcu się wprowadziła, a na honorowym miejscu, na stoliku tuż przy samym wejściu, stanaęła figurka św. Józefa. Każdy gość musi tę figurę zobaczyć. Ania nie ma wątpliwości, że to jest patron ich rodziny. Patron, który nie tylko troszczy się o ich życie, ale także potrafi zatroszczyć się o śmierć.
„Całe życie i od mamy, i od babci słyszałam, że trzeba się modlić o dobrą śmierć. Słyszałam też, że patronem dobrej śmierci jest św. Józef. Jako mała dziewczynka tego nie rozumiałam, trochę się nawet bałam tych rozmów. Śmierć dla małego dziecka jest przecież czymś zupełnie abstrakcyjnym. Mój dziadek Józef, który dożył stu dziewięciu lat, sam bał się śmierci i dość często o tym wspominał. Moja mama długo się modliła o dobre i spokojne odejście mojego dziadka. I dziadek odszedł w naprawdę cudowny sposób. Jedną ręką trzymał moją mamę, drugą swoją żonę, babcię Bronię, zgromadzona wokół niego rodzina odmawiała różaniec”.
Ania za wstawiennictwem św. Józefa modliła się też o dobre odejście Zuzi, choć nie przyszło jej to łatwo. Nie było w niej zgody na rozstanie. Choć Zuzia wiele lat przeżyła w cieniu śmierci, Ania nie umiała zaakceptować faktu, że któregoś dnia będzie musiała pożegnać córkę.
Po którymś załamaniu zdrowia dziewczynki walczyła o kolejne badania, kolejnych specjalistów, czasem z bezsilności zdarzało jej się płakać. Wtedy pewien zaprzyjaźniony ksiądz powiedział jej: „Aniu, ona umrze. Jeśli nie dzisiaj, to niedługo. Musisz się z tym zmierzyć”.
Tak wspomina tamten moment: „Ona miała wtedy po siedemnaście, osiemnaście ataków padaczki w ciągu doby, z każdej części jej ciała wystawały kabelki, nie mogłam jej nawet wziąć na ręce. Wkładałam więc swoje dłonie pod jej główkę i pod nóżki, żeby ona mnie po prostu czuła, bo nie mogłam jej podnieść, i wtedy pewnego wieczoru zaczęłam krzyczeć na Boga. Nikt tego nie słyszał, bo monitory strasznie wyły, a ja Mu mówiłam: „Dobrze, zgadzam się, jeśli chcesz, to ją zabierz, ale wiesz, że ja nie jestem na to gotowa, wiesz, że ja sobie z tym nie poradzę. Jeśli jednak taka jest Twoja wola, to mnie na to przygotuj”.
Ania najbardziej prosiła o to, żeby Pan Bóg pomógł jej przygotować się na moment odejścia córki, a św. Józef wyjednał jej tę łaskę, żeby była przy tym obecna. Żeby mogła ją oddać, przeprowadzić na drugą stronę. I tak się stało.
Niezwykła łaska
„Około południa jej ciałko zaczęło sinieć, a my wiedzieliśmy, że to już dzisiaj. Mieliśmy jeszcze nadzieję, że może dożyje Nowego Roku, ale nie. Gdy Piotrek był w kościele, wyłączyłam pulsoksymetr, on miał taki straszny sygnał, nie chciałam, żeby dener- wował chłopców. Położyłam się obok niej – wspomina Ania.
A jej mąż uzupełnia: „Gdy wróciłem z kościoła, zaczęliśmy się modlić. Mieliśmy w domu stetoskop, więc po każdej dziesiątce różańca sprawdzałem, czy serce Zuzi bije. Odmawialiśmy kolejne dziesiątki, a jej serce biło coraz słabiej. Wreszcie, gdy skończyliśmy piątą tajemnicę chwalebną, przyłożyłem stetoskop do jej ciała, a serce milczało. Wtedy odłączyłem respirator. Nastała cisza. Można powiedzieć, przerażająca cisza…”.
Ania się zamyśla, a po chwili opowiada dalej: „Moment odejścia Zuzi był naprawdę piękny, intymny. Ona odeszła w moich ramionach. Bez szarpania, bez reanimacji, otoczona rodzicami i braćmi. Czuliśmy się tak, jakby całe niebo po nią zeszło. Ze swoich ramion oddałam ją w ramiona Maryi. I wierzę w to, że św. Józef przy tym był. Fizyczne rozstanie po ludzku jest bardzo trudne, boli bardzo. Mocno prosiłam, żeby dojrzeć do tego momentu, żeby Zuzi nie wyrywać. Otrzymałam taką łaskę i wiem, że św. Józef miał w tym swój udział. Naprawdę”.
„Parę godzin wcześniej przyjechał nasz zaprzyjaźniony ksiądz Piotr, dziś już też świętej pamięci, żeby nas pobłogosławić, a przede wszystkim moment odejścia Zuzi – kontynuuje Ania – „Cieszę się, że te ostatnie godziny byliśmy z nią sami. Wierzę, że po drugiej stronie czekała na nią nasza nienarodzona córeczka Małgosia, że czekał na nią dziadek Józef, babcia, że bliscy wyszli jej naprzeciw. Zuzia odeszła 31 grudnia. Do nieba szła wśród fajerwerków. Ale my nie słyszeliśmy tych hałasów, bo czuliśmy się tak, jakbyśmy byli zamknięci w jakiejś bańce, odgrodzeni od świata, w pełnej intymności”.
Ania jest bardzo wdzięczna Panu Bogu za to, że dał jej tę łaskę. Jak mówi, wszystko było tak, jak prosiła, tylko pora roku się nie zgadzała. Bo w jej planach Zuzia miała odchodzić wiosną. To jednak było najmniej istotne. Najważniejszy był spokój, i jeszcze intymność, która towarzyszyła odchodzeniu dziewczynki.
Kiedy piszę te słowa, zbliża się trzecia rocznica śmierci Zuzi. Po ludzku trudnej i niezrozumiałej, ale dzięki św. Józefowi przeżytej przez jej najbliższych w niesamowity sposób. Pozostał smutek, ból rozstania, a jednocześnie wdzięczność, że to wszystko było takie spokojne. Po prostu dobra śmierć. Wymodlona i wyproszona za wstawiennictwem św. Józefa.

No Comments