Ogromna większość katolików nie dostrzega dzisiaj otchłani, w jaką wrzucają ich duchowni. Kościół jest pogrążony w niespotykanym kryzysie. Czy faktycznie jedyną możliwością, by z niego wyjść jest przelanie krwi przez wiernych chrześcijan? Czy na naszych oczach wypełni się wizja św. Jana Pawła II, wypowiedziana wiele lat temu w kontekście kryzysu wiary?
Jednym z najbardziej kłujących w oczy przejawów przełomu w Kościele ostatnich lat jest duszpasterstwo, które przestało się przejmować doktrynalnym nauczaniem tegoż Kościoła. Ważne jest poszukiwanie skutecznych środków oddziaływania społecznego. Doktryna musi się dostosować do wymogów duszpasterskich – wbrew dawniejszemu przekonaniu, że to wierni, a zwłaszcza kapłani, winni okazywać pełne czci posłuszeństwo katolickiej wykładni i głosić nie własne poglądy, ale naukę Chrystusa i apostołów.
Obecne podejście odzwierciedla rewolucję dokonaną w obszarze dwóch zasadniczych władz człowieka: rozumu i woli. Dawniej w nauczaniu opartym na arystotelesowsko-tomistycznym rozumieniu Ewangelii panowało powszechne przekonanie, że rozum dostrzega i rozpoznaje dobro, po czym włącza wolę, by dobro urzeczywistnić przez działanie. Rozum i wola połączone w zgodnej harmonii nie dają się zwieść przeciwnym żądzom, wrogim dobru osoby. Dziś natomiast wola dostosowuje się do odczuć i emocji. Decyzje zapadają w zależności od tego, co przyjemne i użyteczne, a rozum musi to uznać.
Rozum już nie nadaje kierunku woli, ale za nią podąża. Usprawiedliwia jako dobre to, czego wola się domaga. Widać tu wyraźnie dominację woli nad rozumem, z czego wynika dyktat propozycji duszpasterskich nad brzmieniem doktryny.
Nie liczy się cel, lecz podróż
Przy takim podejściu duszpasterz nie wyprzedza trzody, nie wskazuje jej żadnego kierunku, a raczej podąża za człowiekiem jako „towarzysz drogi”. Należy unikać narzucania czegokolwiek czy też stawiania wymagań. Nie liczy się cel drogi, ale sama podróż. Człowiek ma podążać nie tyle za Jezusem Chrystusem, ale za własnym przeznaczeniem. Zamiast dostosować życie do prawdy, prawda jest dostosowywana do życia.
Duszpasterstwo takie przestaje być drogą i staje się celem samym w sobie. To grozi przeniesieniem wiernego z pozycji chrześcijanina do pozycji zeświecczonego humanisty. Już nie Bóg jest na pierwszym miejscu, lecz człowiek. Duszpasterstwo zostaje uzależnione od psychologii, socjologii, historii i innych dziedzin, ale nie od teologii, która podporządkowuje się zasadom wiary.
Ślepi na kryzys
„Słuchanie przed mówieniem to nowa strategiczna postawa Kościoła” – powiedział w wywiadzie przewodniczący episkopatu Włoch, kard. Matteo Zuppi. Ale jak mam słuchać, skoro nie bardzo wiem, czego powinienem słuchać? Słuchanie to nie to samo co słyszenie. W rzeczywistości wymaga ono selekcji, a więc określenia kryteriów poprzedzających słuchanie. Bez doktryny nie wiesz nawet, czego i kogo słuchać.
Dalej włoski kardynał zajął się samą „nietrwałością” doktryny i stwierdził:
Człowiek nie ucieknie przed ewolucją. Współcześni mężczyzna i kobieta bardzo różnią się od tych, na których zbudowaliśmy wiele teologicznych twierdzeń. Są ontologicznie, jeśli można tak powiedzieć, inni. Musimy odważnie zrozumieć antropologię, zmiany, które już zaszły, i te, które szybko się pojawią.
Tak wygląda aktualne podejście do tak zwanej „kwestii antropologicznej”. Zmienia się byt człowieka, a więc i teologia musi się zmieniać wraz z nim. Przecież wielu teologów usiłowało nas przekonywać, że nawet sam Bóg się zmienia.
KLIKNIJ TUTAJ I ZOBACZ NOWĄ KSIĄŻKĘ KS. ROBERTA SKRZYPCZAKA „CHRZEŚCIJANIN NA ROZDROŻU”!
Kilka razy w swojej historii Kościół przechodził przez trudne sytuacje i jako takie były one postrzegane przez wielu katolików tamtych czasów. W kontekście tej sytuacji nurtuje mnie pytanie: Dlaczego tak nieliczni dostrzegają to, co jest oczywiste? Dlaczego tak wielu nie widzi głębi kryzysu i przyczynia się, z większą lub mniejszą determinacją, do kopania sobie grobu? Przyjrzyjmy się, jak to możliwe, że tylu wierzących biskupów i kapłanów może nieświadomie sprzyjać temu szalonemu porywowi, jakim zostaje ogarnięty Kościół.
Rozwój wiary a modernizm
Myślę, że odpowiedź może mieć związek z abdykacją myślenia, zgodnie z zasadą: „byle się nie rzucać w oczy i nie znaleźć na językach” oraz „byle trzymać się jak najdalej od zajmowania wyrazistych stanowisk”.
Przecież wielu z nas zna kapłanów, którzy właśnie dlatego, że głośno nazywali to, co widzieli, byli potem prześladowani, a w końcu pozbawieni urzędów, zmuszeni do porzucenia posługi i pogrążenia się w ubóstwie. Wybór, by nie widzieć, jest podejmowany mniej lub bardziej świadomie, choć być może zdecydowana większość sama nawet nie rozumie, czemu nie jest w stanie jasno dostrzegać sytuacji. Tacy ludzie mają chore oczy i w związku z tym albo nie widzą niczego, albo też widzą słabo.
Co to za choroba, która może tak bardzo wpływać na wzrok wielu katolików? Prawdopodobnie jest tych chorób dużo, lecz najistotniejszą jest tak zwana ideologia postępu, która przenika do głębi ducha współczesnego człowieka. Chodzi o przekonanie, że wszystko musi się rozwijać, owocem zaś postępu jest myśl, że nowe jest lepsze od starego. Ta idea jest dziś powszechna we wszystkich dziedzinach, od polityki po edukację, od literatury po muzykę. Wydaje się zatem, że kryterium to musi obowiązywać także w teologii, a ostatecznie w samej wierze. Od narodzin niespecyficznego ruchu, powstałego pod koniec XIX wieku, zwanego modernizmem, aż do dziś liczni usiłowali związać Kościół z tą dynamiką. I odnieśli sukces.
ZOBACZ NOWĄ KSIĄŻKĘ KS. ROBERTA SKRZYPCZAKA „CHRZEŚCIJANIN NA ROZDROŻU”! KLIKNIJ TUTAJ
W prawdach wiary katolickiej z pewnością następuje rozwój. W jerozolimskim Wieczerniku czy też w domu Pryscylli i Akwili w Atenach apostołowie prawdopodobnie nie spierali się o kwestie
trynitarne, o dwie natury Chrystusa czy też o Niepokalane Poczęcie Maryi Panny. Są to dogmaty, które rozkwitły z biegiem czasu w łonie Kościoła dzięki jego dynamis, czyli mocy Ducha Świętego. Z czasem sobory ekumeniczne, a w późniejszych czasach definicje dogmatyczne je wyjaśniły, choć od początku były one wszystkie zawarte w zarodku pierwszego nauczania apostolskiego.
John Henry Newman nazywał ów proces „harmonijnym rozwojem doktryny chrześcijańskiej”. Jednak od czasu dyktatury ducha, który przejął prym w interpretacji Soboru Watykańskiego II, Kościół zajął się nie rozwojem, ale postępem doktryny, której dynamis pochodzi już nie od Ducha Świętego, ale od ducha tego świata. A jeśli ktoś uważa, że przesadzam, niech przysłucha się debatom wybitnych teologów, którzy bluźnią w synodalnym wszechświecie: kapłaństwo dla kobiet i zmiana moralności seksualnej w odniesieniu do małżeństwa, błogosławienie par homoseksualnych… Jeśli Kościół zmieni doktrynę w tych kwestiach, czy można będzie mówić o „rozwoju”? Czy te nowości da się przypisać inicjatywie Ducha Bożego? Czy ich zalążki spoczywały wcześniej ukryte w depozycie wiary?
Otchłań i krew
Właśnie z tego powodu uzasadnione jest twierdzenie, że siłą napędzającą owe zmiany jest ideologia postępu, którą narzuciły światu marksizm i freudyzm, feminizm i homoseksualizm. A Kościół, poruszany tą ideologią, biegnie, aby się do niej dostosować. Tutaj nie ma harmonijnego rozwoju; jest samobójczy postęp.
Ogromna większość katolików nie jest w stanie dostrzec otchłani, ku której prowadzą nas niektórzy pasterze od kilkudziesięciu lat, choć degradacja jest widoczna – dzieje się tak, ponieważ ideologia nieuniknionego postępu zawładnęła nimi, podobnie jak zawładnęła całą kulturą zachodnią. Wszyscy ci, którzy nie chcą się od niej uzależnić, są nazywani reakcjonistami albo fundamentalistami. To wystarczy, aby ich uciszyć i wykluczyć z dyskursu. Bo to banda szalonych fanatyków. Kościół dołączył do triumfalnego korowodu ducha świata.
W listopadzie 1980 roku papież Jan Paweł II przybył do niemieckiej Fuldy. Podczas spotkania z miejscowymi katolikami padło pytanie o znaczenie przesłania z Fatimy. Jan Paweł II wówczas powiedział:
„Musimy przygotować się niebawem na poważne próby, które mogą nawet zażądać od nas poświęcenia życia i całkowitego oddania się Chrystusowi. Z waszą i moją modlitwą będziemy mogli złagodzić te udręki, ale nie można ich uniknąć, bowiem tylko w ten sposób może nadejść prawdziwa odnowa w Kościele. Ileż to już razy odnowa Kościoła wymagała przelewu krwi?”.
No Comments