Był rok 2016. Media społecznościowe obiegło zdjęcie argentyńskiej karmelitanki o niezwykłym, wzruszającym i pięknym uśmiechu. Miała 43 lata i umierała na nowotwór, ale jej uśmiech umacniał, dawał nadzieję i leczył. Wyglądała jak przyłapana w chwili spotkania z Bogiem.

Śmierć to wielkie święto

Minęło dziewięć lat i w argentyńskim mieście Santa Fe de la Vera Cruz rozpoczął się proces beatyfikacyjny mniszki o niegasnącym uśmiechu, s. Cecylii Marii de la Santa Faz. 23 lutego br. w klasztorze św. Teresy i św. Józefa, gdzie siostra spędziła większość swojego życia zakonnego, zostanie odprawiona Msza święta inaugurująca proces na szczeblu diecezji. Decyzja o zbadaniu heroiczności jej życia zapadła po tym, jak mimo upływającego czasu nie ustawała pamięć o jej miłości i zaufaniu do Boga, jakie okazała w chwili największej próby. „Umierała jak święta, bo żyła jak święta” – powtarzali świadkowie. Kiedy udręczona cierpieniem odchodziła 23 czerwca 2016 r. w szpitalu w Buenos Aires, poprosiła, aby pogrzeb rozpoczął się modlitwą, a zakończył radosnym świętowaniem. „Nie zapomnijcie się modlić, ale też świętować!” – napisała na kartce tuż przed śmiercią.

Początek

Urodziła się 5 grudnia 1973 r. jako drugie z dziesięciorga rodzeństwa Marii i Santiago. Ojciec pracował w wojsku, dlatego rodzina dość często zmieniała miejsce zamieszkania. Ceci – tak zdrabniano imię Cecylii – była bystra, ruchliwa, zawsze radosna. W okresie dorastania kłóciła się z rodzeństwem o drobiazgi, a bracia przezywali ją grubaską, bo lubiła słodycze i miała tendencję do tycia. Nie pozostawała dłużna, czasem odpłacała z nawiązką i gdy dostawała kary za złe zachowanie, zostawiała mamie pod poduszką karteczki z przeprosinami. W okresie nauki w szkle średniej odznaczała się prostotą i wielkodusznością. Była naturalna, nikogo nie udawała, zdarzało jej się zachować nietaktownie, ale wtedy odważnie prosiła o wybaczenie. Jeden z katechetów z tego okresu podsunął jej lektury św. Teresy od Jezusa i wtedy po raz pierwszy usłyszała o Karmelu.

Głos

Pragnienie, by wstąpić do klasztoru pojawiło się w czasie podroży do Europy. Podróż zafundowała jej babcia, która jako pierwsza zdała sobie sprawę z pragnień Ceci i chciała jej pokazać wielki świat, aby zniechęcić wnuczkę do życia za klauzurą. Jednak w klasztorze w Avili Cecylia usłyszała wyraźny, mocny głos skierowany prosto do jej serca. Po pięciu miesiącach podróży wróciła do Argentyny i w następnym roku była już postulantką w Karmelu Corpus Christi w Buenos Aires. Niestety, nie odnalazła się w tej wspólnocie i pół roku później wystąpiła. Jej duszę ogarnęła ciemność i żyła w lęku, że głos. Który usłyszała w Avili był tylko iluzją. Dzięki pomocy kierownika duchowego podjęła decyzję o ponownym wstąpieniu, tym razem do klasztoru w Santa Fe. Otrzymała zgodę wspólnoty, ale połączoną z prośbą, aby zechciała poczekać i wrócić po ukończeniu studiów. Dotrzymała słowa. Trzy lata później obroniła dyplom z pielęgniarstwa i w 1997 r. wstąpiła do Karmelu. Miała 24 lata.

Robię to, czego nie chcę

Nie było jej łatwo. Roztargniona, impulsywna, prowadziła prawdziwą walkę z tymi cechami charakteru, które natychmiast dały o sobie znać w domu o surowej regule. Trudności z koncentracją na konkretnym zadaniu doprowadziły jednego roku do pożaru – zawołano ją w czasie, gdy przygotowywała szopkę na Boże Narodzenie, a ona pobiegła natychmiast i zostawiła papierowe dekoracje razem z zapalonymi lampkami. Pożar wybuchł szybko i tylko cudem nie zajął drewnianego dachu kaplicy. Cecylia cierpiała. Korzyła się i przepraszała, podjęła się wykonania nowych figur, ale nie potrafiła pogodzić się faktem, że jej lekkomyślność wyrządziła taką szkodę. Do końca życia walczyła z wadami, które uważała w sobie za szkodliwe dla wspólnoty, sprawiające szczególną przykrość siostrom.

Droga do dobra

W szpitalu, kiedy już nie miała siły wstać, wyznała: „Moim wielkim grzechem było to, że czyniłam zawsze to, co sama chciałem, spełniając swoje zachcianki. Czasami miałam tak groźny wyraz twarzy, że bałam się siebie samej”. Czyż uśmiech, z którym żegnała świat, nie był dowodem na to, że może traktowała siebie zbyt surowo? W ostatnich dwóch latach życia doszła do stanu, w którym nigdy, w żadnej sytuacji, nie usprawiedliwiała samej siebie. Przestała skupiać się na brakach innych ludzi. Zrozumiała też, że wydarzenia zewnętrzne, trudności, często niesprawiedliwe, są czynnikami, które nas naprawdę kształtują. Dają nam szansę wydobycia z siebie tego, co w nas najlepsze, albo tego, co w nas najgorsze. Wybór zawsze należy tylko do nas.

Fiat

Choroba przyszła nagle. Najpierw pojawiły się trudności z jedzeniem, potem z przełykaniem. Na języku odkryła dziwne, nieobecne dotąd zmiany. Przez pierwsze miesiące liczne konsultacje nie dawały żadnej diagnozy, leczono wrzody języka. Dopiero wizyta u dentysty przyniosła rozpoznanie. Po wykonaniu tomografii nie było już wątpliwości: nowotwór języka. Kiedy wróciła do klasztoru i stanęła przed przerażonymi siostrami powiedziała: „Pan wybrał to dla mnie, a ja odpowiedziałam fiat. Nie mogę uczynić inaczej”. Guz, o wielkości 10 centymetrów zaatakował ośrodek mowy i połykania, nerw trójdzielny i nerwy szyjne głowy. Kolejne etapy leczenia były bardzo bolesne, ale ona wciąż się uśmiechała. Kiedy nie mogła już mówić uśmiech nie znikał z jej twarzy. Wszystkim pracownikom szpitala, którzy towarzyszyli jej w chorobie rozdawała medaliki i obrazki. „Kiedy wraca do ciebie smutek, nie bój się, nie potrzeba uciekać. Potrzeba tam zostać, mówiąc Jezusowi: Jezu, ufam Tobie. W takich sytuacjach diabeł chce odnieść jakąś korzyść, każąc nam wierzyć, że te chwile nigdy nie miną” – mówiła.

Zmarła w nocy 23 czerwca 2016 r. Rano, w czasie pierwszej Mszy świętej w intencji zmarłej, ojciec kapelan podjął się wygłoszenia homilii. Po kilku słowach stracił głos ze wzruszenia i szeptem poprosił zebranych: „Prośmy tę roztropną dziewicę, by napełniła nasze lampy oliwą…”

(Na podstawie wspomnień przeoryszy Wspólnoty Karmelitanek Bosych z Santa Fe)

Agnieszka Bugała