Fragmenty Wyznań w tłumaczeniu Stanisława Stabryły
Z Księgi I - początek Wyznań
Wielki jesteś, Panie, i godny wielkiego uwielbienia. Wielka jest Twoja potęga, Twoja mądrość nieskończona” [Ps 144, 3; 146, 5], a człowiek, który jest zaledwie cząstką Twojego stworzenia, pragnie Cię wielbić. Człowiek ten zmaga się ze swoją śmiertelną naturą i obnosi wszędzie dowód swojego grzechu, świadcząc przez to, że „Ty potępiasz pysznych” [Prz 3, 34; Jk 4, 6]. A jednak człowiek, który jest tylko cząstką Twojego stworzenia, pragnie Cię wielbić, bo Ty sprawiasz, że znajduje niewymowną radość w wysławianiu Ciebie. Ty bowiem stworzyłeś nas dla siebie i niespokojne jest ludzkie serce, dopóki w Tobie nie zazna spokoju. Pozwól mi, Panie, poznać i zrozumieć, czy najpierw trzeba Cię wzywać, czy też wielbić. Ale kto będzie Cię wzywał, jeśli Cię wcześniej nie pozna? Ten, kto Cię nie zna, mógłby bowiem wtedy zamiast Ciebie wzywać kogoś innego. Czy raczej po to trzeba Cię wzywać, aby Cię poznać? „Ale jak będą mogli Cię wzywać ci, którzy w Ciebie nie uwierzyli? A jak uwierzą bez przewodnika duchowego?” [Rz 10, 14]. Lecz „ci, którzy szukają Pana, będą Go wielbili” [Ps 21, 27]: ci, którzy szukają, znajdują Go, a znajdując, będą Go wielbili. Będę Cię szukał, Panie, wzywając Cię, i będę Cię wzywał, wierząc w Ciebie, ponieważ dano mi już Cię poznać. Wzywa Cię, Panie, moja wiara, którą mnie obdarowałeś i którą we mnie tchnąłeś przez człowieczeństwo Twojego Syna i dzięki pomocy przewodnika duchowego.
A w jaki sposób mam wezwać mojego Boga i Pana, jeśli wzywając Go, będę Go w istocie wzywał do siebie samego? Czy jest we mnie takie miejsce, do którego mógłby przyjść mój Bóg? Z której strony miałby przyjść do mnie ten sam Bóg, który „stworzył niebo i ziemię” [Rdz 1, 1]? Czy w ogóle jest we mnie coś, mój Panie i Boże, co zdołałoby Cię pomieścić? Czy zdołają Cię pomieścić niebo i ziemia, które stworzyłeś i w których stworzyłeś także mnie? Skoro nic nie może istnieć bez Ciebie, czy we wszystkim, cokolwiek jest, musi być także miejsce dla Ciebie? A ponieważ ja również istnieję, po cóż mam prosić, abyś wszedł we mnie? Przecież bym nie istniał, gdyby Ciebie we mnie nie było. Nie ma mnie jeszcze w podziemnych czeluściach, a jednak Ty nawet tam jesteś. „Bo chociaż zstąpię do piekieł, Ty jesteś ze mną” [Ps 138, 8]. Nie istniałbym, mój Boże, w ogóle nie byłoby mnie, gdybyś Ty nie był we mnie. Albo może bym nie istniał, gdybym nie był w Tobie, gdyż „z Ciebie jest wszystko, przez Ciebie wszystko, w Tobie wszystko” [Rz 11, 36]. Tak, Panie, tak jest. Dokąd więc Cię wzywam, skoro jestem w Tobie? Albo skąd przyjdziesz do mnie? Dokąd się bowiem oddalę poza niebo i ziemię, by stąd do mnie przyszedł mój Bóg, który powiedział: „niebo i ziemię napełniam” [Jr 23, 24]?
Czy ziemia i niebo dlatego Cię mieszczą, że Ty je napełniasz? Napełniasz je, ale czy zostaje jeszcze ponadto jakaś część Ciebie, ponieważ nie zdołają Cię pomieścić? A gdy już napełniłeś niebo i ziemię, gdzie przelewasz pozostałą część siebie? A może nie potrzebujesz, by cokolwiek Cię obejmowało – Ciebie, który obejmujesz wszystko – gdyż napełniasz przez to, że obejmujesz? Naczynia, które są Ciebie pełne, wcale nie sprawiają, że stajesz się nieruchomy i stały, choćby bowiem uległy rozbiciu, Ty się nie rozlewasz. A jeśli się rozlejesz nad nami, nie upadasz, lecz nas podnosisz, nie rozpraszasz się, lecz nas zbierasz. Lecz czy wszystko to, co napełniasz, napełniasz całym sobą? Czy też dlatego, że nie może Cię pomieścić całego, obejmuje tylko część Ciebie i czy to wszystko równocześnie obejmuje tę samą część? Czy każda rzecz obejmuje odpowiednie części, większe obejmują większe, a mniejsze – mniejsze? Czy zatem jest jakaś większa część Ciebie i jakaś mniejsza? Czy jesteś wszędzie cały i nic nie może Cię w całości pomieścić?
Czym więc jesteś, mój Boże? Czym – pytam – jeśli nie moim Panem i Bogiem? „Kto jest bowiem Panem oprócz Pana lub kto jest Bogiem oprócz naszego Boga?” [Ps 17, 32]. Najwyższy, najlepszy, najpotężniejszy, nieskończenie wszechmogący, najmiłosierniejszy i najsprawiedliwszy, najbardziej ukryty i najbardziej jawny, najpiękniejszy i najmocniejszy, trwały i nieuchwytny, niezmienny i wszystko zmieniający, nigdy nie nowy i nigdy nie stary, odnawiający wszystko, „niepostrzeżenie przywodzący pysznych do upadku” [por. Hi 9, 5], zawsze działający i zawsze zachowujący spokój. Wszystko gromadzisz, a sam niczego nie potrzebujesz; nosisz, napełniasz, osłaniasz, tworzysz i żywisz, doskonalisz wszystko i wciąż szukasz, chociaż niczego Ci nie brak. Kochasz, ale się nie spalasz, jesteś gorliwy, ale spokojny, żałujesz nas, ale nie bolejesz, gniewasz się, ale panujesz nad sobą. Zmieniasz swe dzieła, ale nie swoje zamiary. Przyjmujesz to, co znajdujesz, ale nigdy nie zgubiłeś niczego, nigdy nie doznajesz niedostatku, ale cieszy Cię zysk. Nigdy nie okazujesz się chciwy, a jednak wymagasz odsetek. Ludzie dają Ci ponad miarę, abyś stał się ich dłużnikiem, ale któż ma coś, co nie byłoby Twoją własnością? Spłacasz długi, nie będąc nikomu nic winien, darowujesz należności, niczego nie tracąc. I co zdołaliśmy powiedzieć, mój Boże, moje Życie, moja święta Rozkoszy? Co może powiedzieć człowiek, gdy mówi o Tobie? Lecz biada tym, którzy nie głoszą Twej chwały, ponieważ są niemi, mimo że tyle mówią.
Dzieciństwo św. Augustyna
Słyszałem jeszcze jako dziecko o obietnicy życia wiecznego, którą nam dał nasz Pan Bóg, zstępując w swojej pokorze na ziemię, pomimo naszej pychy. Otrzymałem znak Jego krzyża i poświęconą sól zaraz po wyjściu z łona matki, która pokładała w Tobie całą ufność.
Ciężka choroba Augustyna
Widziałeś, Panie, jak pewnego dnia, gdy byłem jeszcze chłopcem, dostałem silnego bólu żołądka i ataku gorączki, tak że byłem bliski śmierci. Widziałeś, Panie mój, bo byłeś już moim opiekunem, jak żarliwie i z jaką wiarą domagałem się od mojej pobożnej matki i od Twojego Kościoła, matki nas wszystkich, chrztu w imię Twojego Syna Chrystusa, Boga i Pana mojego. A przerażona matka, która zrodziła moje ciało, tym gorliwiej troszcząc się w swoim czystym sercu, pełnym wiary w Ciebie, o moje wieczne zbawienie, czyniła pospieszne starania, abym został dopuszczony do zbawczych sakramentów i obmyty wodą święconą, wyznawszy Ciebie, Panie Jezu, na odpuszczenie grzechów – gdy nagle wyzdrowiałem. Opóźniło się więc moje oczyszczenie, jakby było konieczne – jeśli miałbym żyć – abym nadal tkwił w bagnie grzechów, gdyż widocznie po owym obmyciu chrzcielnym moja wina za brudne występki byłaby większa i groźniejsza niż przed chrztem.
Tak więc już wierzyłem, podobnie jak moja matka i cały dom oprócz ojca jedynie, który jednak nie zdołał przezwyciężyć we mnie wpływu matczynej pobożności i sprawić, bym nie wierzył w Chrystusa, tak jak on jeszcze weń nie wierzył. Matka bowiem bardzo się starała, abyś raczej Ty, mój Boże, był mi Ojcem niż on. Wspierałeś ją, by odniosła zwycięstwo nad mężem, któremu, będąc lepszą od niego, była posłuszna, ponieważ przez to także służyła Tobie, wypełniając Twe rozkazy.
Pytam Ciebie, mój Boże, bo chciałbym wiedzieć, jeśli taka jest także Twoja wola: w jakim celu mój chrzest został wtedy opóźniony? Czy dla mojego dobra zostały mi wówczas jakby poluźnione zapory powstrzymujące mnie od grzechu, czy też ich wcale nie poluźniono? (...)
Trudy edukacji
W samym okresie dzieciństwa, w którym mniej się o mnie obawiano niż w okresie młodzieńczym, nie lubiłem nauki i nie cierpiałem, kiedy mnie do niej zmuszano. A jednak zmuszano mnie i było to dla mnie dobre, chociaż nie postępowałem dobrze. Gdyby mnie nie zmuszano, wcale bym się nie uczył. Nikt wszakże nie czyni dobrze wbrew swej woli, choćby to, co czyni, było dobre. I zmuszający mnie też nie czynili dobrze, lecz stało się to dla mnie dobre dzięki Tobie, mój Boże. Nie wnikali oni bowiem w to, jak wykorzystam tę naukę, do wchłaniania której mnie zmuszali, chodziło im tylko o to, abym zaspokoił nienasyconą żądzę nędznego bogactwa i haniebnej sławy. Ty zaś, przez którego „policzone są nawet nasze włosy” [Mt 10, 30], posłużyłeś się dla mojego pożytku błędem tych wszystkich, którzy się usilnie domagali, abym się uczył. Użyłeś mojej niechęci do nauki jako kary dla mnie, która mi się w pełni należała, gdyż byłem małym chłopcem, a wielkim grzesznikiem. I tak oto przez tych, którzy nie czynili dobra, uczyniłeś dla mnie dobro i ściągnąłeś na mnie sprawiedliwą odpłatę za grzechy. Tak bowiem zarządziłeś i tak jest, że nieład duszy jest dla niej samej karą.

Do dziś niezupełnie pojmuję, z jakiego powodu nienawidziłem języka greckiego, którego mnie uczono od najmłodszych lat. Polubiłem natomiast łacinę, ale nie tę, której nauczają na samym początku, tylko tę, którą wykładają nauczyciele literatury zwani gramatykami. Ten okres nauki, kiedy się uczy czytać, pisać i liczyć, uważałem za nie mniej męczący i dolegliwy niż całą grekę. Skąd się to jednak brało, jeśli nie z grzechu i z marności tego życia, gdyż byłem „ciałem i tchnieniem, które idzie i nie wraca” [Ps 77, 39]? Lepsze bowiem w każdym razie, bo pewniejsze, były tamte początki: dzięki nim zrodziła się we mnie, powstała i trwa ta zdolność, która sprawia, że kiedy znajdę jakiś tekst, potrafię go przeczytać, a i sam coś napiszę, jeśli zechcę. Lepsze to oczywiście i pewniejsze niż lekcje, na których mnie zmuszano, abym pamiętał o tułaczym błądzeniu jakiegoś Eneasza i płakał nad śmiercią Dydony, która się zabiła z miłości, podczas gdy ja sam, nieszczęsny, zapomniawszy o własnych błędach, patrzyłem suchymi oczyma, jak pogrążony w tych naukach umieram dla Ciebie, Boże, Życie moje!
Cóż bowiem może być nieszczęśliwszego od nieszczęśnika, który nie lituje się nad samym sobą, a opłakuje śmierć Dydony z powodu miłości do Eneasza? Od nieszczęśnika, który nie płacze nad własną śmiercią wskutek braku miłości do Ciebie, Boże, Światłości mojego serca, Chlebie żywiący moją duszę, Potęgo zapładniająca mój umysł i strumień moich myśli? Nie kochałem Cię i „cudzołożyłem z dala od Ciebie” [Ps 72, 27], a wokół cudzołożnika zewsząd było słychać: „Świetnie! Brawo!”. Cudzołóstwo przeciwko Tobie bardzo się podoba światu i woła się wtedy: „Świetnie! Brawo!”, aby się wstydził ten, kto nie jest taki. I nie płakałem nad tym, lecz płakałem nad Dydoną, która „przebiwszy się mieczem, poniosła śmierć”, choć i ja, zapomniawszy o Tobie, chciałem dosięgnąć najniższych części stworzenia i sam będąc ziemią, spieszyłem do ziemi. Ale gdyby zabroniono mi to czytać, ubolewałbym, bo nie mógłbym czytać tego, nad czym bym ubolewał. Takie szaleństwo uchodzi za naukę szlachetniejszą i płodniejszą niż tamta, dzięki której potrafię czytać i pisać.
(...)
Dlaczego więc nienawidziłem literatury greckiej, która opiewa podobne wydarzenia? Przecież i Homer potrafi zręcznie snuć takie zmyślone opowieści i jest w bardzo przyjemny sposób banalny, a dla mnie w dzieciństwie było to przykre. Jestem pewny, że dla greckich dzieci taki jest też Wergiliusz, gdy muszą go czytać tak jak ja Homera. Prawdę mówiąc, trudność taka – w ogóle trudność nauczenia się obcego języka – jakby zaprawiała żółcią wszelkie uroki bajecznych opowieści greckich. Nie znałem bowiem z greki ani słowa i zmuszano mnie postrachem i groźbą okrutnych kar, abym ją przyswoił. Wprawdzie niegdyś jako niemowlę także nie znałem żadnych słów łacińskich, ale natężając uwagę, nauczyłem się ich bez jakiegokolwiek strachu i męki, wśród pieszczot piastunek, żartów i wesołych uśmiechów tych, którzy się ze mną bawili. Nauczyłem się ich więc bez groźby kary i bez przymusu, gdyż własne serce skłaniało mnie do wyrażania moich myśli. Nie byłoby to możliwe, gdybym się nie nauczył pewnych słów nie od nauczycieli, ale od tych, którzy ze mną rozmawiali i którym sam chciałem przekazać to, co czułem.
(...)
I co mi z tego przyszło, Boże mój, moje prawdziwe Życie, że oklaskiwano mnie za te recytacje bardziej niż wielu moich rówieśników i kolegów? Czy to wszystko nie było tylko zwiewnym dymem i wiatrem? Czy nie było żadnego innego tematu, w którym bym mógł kształcić swój umysł i język? Twoja chwała, o Panie, Twoja chwała głoszona w Twych Pismach byłaby wówczas podporą mojego młodego serca i nie zostałoby ono przez te bezwartościowe błazeństwa uwiedzione jak nędzna zdobycz dla przelotnego ptactwa. Na różne sposoby bowiem składa się ofiary upadłym aniołom.
Co więc dziwnego, że wciągnęły mnie te brednie i oddalałem się od Ciebie, mój Boże, gdy mi stawiano za wzór ludzi, którzy opowiadając o swoich dobrych uczynkach, czuli się zawstydzeni, jeśli ich ganiono za użycie barbaryzmu lub solecyzmu, chełpili się natomiast, jeśli ich chwalono za to, że poprawnymi, dobrze zbudowanymi zdaniami szeroko i wymownie opowiadają o swojej rozpuście?
(...)
Nieszczęsny chłopczyna, wkroczyłem w świat, w którym panowała taka moralność, i musiałem ćwiczyć na takiej arenie, bardziej obawiając się popełnić barbaryzm, niż strzegąc się, by nie zazdrościć tym, którzy go nie popełnili. Mówię i wyznaję Ci, mój Boże, to, za co chwalili mnie ci, którym podobać się było wtedy dla mnie tym samym, co żyć uczciwie. Nie dostrzegałem wówczas, w jaką otchłań ohydy „zostałem wtrącony sprzed Twojego oblicza” [Ps 30, 23]. Cóż bowiem mogło być w Twoich oczach ohydniejszego ode mnie, skoro nie podobałem się nawet ludziom tego samego co ja pokroju, gdyż ciągle kłamiąc, oszukiwałem mojego wychowawcę, nauczycieli i rodziców, ogarnięty żądzą zabawy, zamiłowaniem do bezsensownych widowisk i nienasyconą chęcią ich naśladowania.
Młodzieńcze grzechy Augustyna
Dopuszczałem się też kradzieży ze spiżarni lub ze stołu moich rodziców – pod wpływem łakomstwa albo chcąc w ten sposób zapłacić chłopcom, którzy sprzedawali mi swój udział w zabawie, chociaż znajdowali w niej nie mniejszą przyjemność niż ja. Nawet w tych grach, owładnięty pustą chęcią wynoszenia się nad innych, często polowałem na oszukańcze zwycięstwa. Dlaczego nie chciałem tego znieść, jeśli kogoś schwytałem na oszustwie, i surowo zganiłem go za to, co sam czyniłem innym? Gdy natomiast to mnie schwytano na gorącym uczynku i zganiono, raczej byłem gotowy wpaść w złość niż ustąpić. Czy to jest ta dziecięca niewinność? Nie, Panie, z pewnością nie. Przebacz mi, mój Boże! Nic się tu bowiem nie zmienia, z upływem czasu przechodzimy jedynie – porzucając orzechy, piłki i wróble – od wychowawców i nauczycieli pod władzę prefektów i królów, do złota, posiadłości, niewolników. W miarę jak przybywa nam lat, wszystko to następuje kolejno, tak jak po chłoście przychodzą surowsze kary. Tak więc, nasz Królu, uznałeś słabość dziecięcą za symbol pokory w słowach „do takich należy królestwo niebieskie” [Mt 19, 14].
Tobie jednak, Panie, największemu, najlepszemu Stwórcy i Władcy wszechświata, naszemu Bogu, składam dzięki, choćbyś zechciał dać mi tylko dzieciństwo. Istniałem przecież wtedy, żyłem i odczuwałem, troszczyłem się o swoją nienaruszalność, ten ślad najtajniejszej jedności, z której się narodziłem. Instynktownie strzegłem zdrowia moich zmysłów, radowałem się prawdą nawet w krótkich refleksjach na temat drobiazgów. Nie chciałem, by mnie oszukiwano, miałem znakomitą pamięć, uczyłem się wymowy, korzystałem z uroków przyjaźni, unikałem bólu, przygnębienia, niewiedzy. Co w takiej młodej istocie nie jest godne zachwytu i pochwały? A wszystko to dary mojego Boga, bo nie ja sam je sobie dałem, i są to prawdziwe dobra, a ja jestem tym wszystkim. Ten, który mnie stworzył, jest dobry. On sam jest moim dobrem. Jemu z radością dziękuję za wszystkie dobra, które otrzymałem w dzieciństwie. Grzeszyłem w tym, że szukałem szczęścia, wzniosłości, prawdy nie w Nim samym, lecz w Jego stworzeniach, w sobie oraz w innych rzeczach, i przez to narażałem się na cierpienie, kłopoty i błędy. Składam Ci dzięki, Rozkoszy moja i Ozdobo, Ufności moja, Boże mój, dzięki za Twoje dary. Lecz Ty ocal je dla mnie, przez to bowiem mnie ocalisz, Twoje dary pomnożą się i udoskonalą, a ja sam będę z Tobą, ponieważ i to, że jestem, to Twój dar.
Chcę rozpamiętywać moje dawne nieprawości i zepsucie zmysłowe mojej duszy – nie dlatego, że je miłuję, ale aby ukochać Ciebie, mój Boże. Robię to z miłości do Twojej miłości, przypominając sobie haniebne ścieżki mojego życia, abyś Ty, Słodyczy niezawodna, Słodyczy szczęśliwa i spokojna, osłodził mi gorycz tego rozważania. Podnoszę się po załamaniu, w którym daremnie tkwiłem rozdarty, gdy odwróciwszy się od Ciebie jedynego, marniałem pośród błahych spraw. Niegdyś w młodości rozpaliła się we mnie żądza piekielnych rozkoszy i odważyłem się wkroczyć w dziki gąszcz różnych potajemnych miłostek. I tak zniknęła moja uroda i stałem się w Twoich oczach zgnilizną, podobając się jedynie sobie i pragnąc podobać się ludziom.
W czymże innym znajdowałem rozkosz jak nie w tym, że kochałem i byłem kochany? Nie zachowywałem jednak miary we wzajemnych związkach dusz, wykraczając wyraźnie poza granice przyjaźni. Z grzęzawiska pożądliwości zmysłowej i z wrzącego źródła mojej młodzieńczości unosiły się opary, które tak zasłaniały ciemną chmurą moje serce, że nie można było odróżnić czystej miłości od mrocznej żądzy. Obydwie, zmieszane ze sobą, burzyły się we mnie, porywały słabego młodzieńca na bezdroża namiętności i pogrążały w otchłani występków. Wzbierał Twój gniew na mnie, ale nie wiedziałem o tym. Ogłuchłem w śmiertelnych okowach mojej doczesności – była to kara za pychę, która owładnęła moją duszą i coraz bardziej się oddalałem od Ciebie, a Ty pozwalałeś na to. Tarzałem się i nurzałem w rozpuście, dyszałem nią, a Ty milczałeś. O późna Radości moja! Milczałeś wówczas, a ja w pełnym pychy wykluczeniu, dręczony niepokojem odchodziłem od Ciebie coraz dalej i dalej, gdzie było coraz więcej bezowocnych ziaren bólu.
Z księgi Drugiej - młodość
W tym samym roku przerwałem swoje studia po powrocie z sąsiedniego miasta Madaury, gdzie już się zacząłem uczyć literatury i wymowy. Bardziej dzięki zaradności niż zasobom mojego ojca, bardzo skromnego urzędnika miejskiego w Tagaście, przygotowywano dla mnie środki na dłuższy pobyt w Kartaginie. Ale komu to opowiadam? Nie Tobie przecież, mój Boże, lecz wobec Ciebie opowiadam to rodzajowi ludzkiemu, temu rodzajowi, do którego należę, bo może na to moje pismo natrafi choćby jego niewielka część. Ale po co to czynię? Oczywiście po to, abyśmy się zastanowili, ja i ktokolwiek będzie czytał te słowa, z jak głębokiej otchłani trzeba do Ciebie wołać i czy coś bardziej przemawia do Ciebie niż ufne serce i życie wypełnione wiarą.
Kto wówczas nie wynosił w pochwałach tego człowieka, mojego ojca, za to, że ponad możliwości rodzinnego majątku łożył na syna, aby zapewnić mu wszystko, co było potrzebne w tej dalekiej podróży na studia? Wielu znacznie zamożniejszych obywateli wcale tak bardzo nie troszczyło się o swoje dzieci. Tymczasem tenże ojciec nie dbał zupełnie ani o to, jak rosnę dla Ciebie, ani o to, abym zachowywał czystość, bylebym tylko był biegły w wymowie, chociaż zaniedbany w poznawaniu Ciebie, Boże, który jesteś jedynym prawdziwym i dobrym Panem całego mojego serca, Twojej własności.
Gdy po ukończeniu szesnastego roku życia, w okresie chwilowych wakacji z powodu kłopotów domowych, całkiem wolny od zajęć szkolnych przebywałem w domu z rodzicami, zaczęły się w mojej głowie rodzić rozwiązłe myśli i nie było nikogo, kto by je wykorzenił. Co więcej, kiedy ojciec zobaczył w łaźni, że jestem już dojrzały i przeżywam niepokój młodości, ucieszył się, że niebawem będzie miał wnuki, i z radością oznajmił to mojej matce. Ogarnęło go radosne upojenie, w jakim ten świat często zapomina, że Ty jesteś jego Stwórcą, i oszołomiony niewidzialną trucizną, która budzi złą wolę i niskie upodobania, kocha Twoje stworzenie zamiast Ciebie, ale Ty zacząłeś już wznosić w sercu mojej matki Twój przybytek i podwaliny Twej świętej siedziby. Ojciec natomiast był katechumenem, i to od niedawna. Drżała więc matka przejęta zbożną trwogą, bo chociaż nie zostałem jeszcze ochrzczony, obawiała się, że wejdę na kręte ścieżki, po których chodzą ci, „którzy zwracają się do Ciebie plecami, a nie twarzą” [Jr 2, 27].
Biada mi! I ja śmiem mówić, że Ty, mój Boże, milczałeś, gdy oddalałem się od Ciebie?! Czy naprawdę wtedy milczałeś? A czyje to były słowa, jeśli nie Twoje, którymi do mnie przemawiałeś ustami mojej matki, Twojej wiernej służebnicy? Ale żadne z tych słów nie trafiały mi do serca, abym mógł według nich postępować. Matka pragnęła bowiem – pamiętam, że upominała mnie na osobności z ogromnym przejęciem – abym nie oddawał się rozpuście, a szczególnie abym nie uwodził niczyjej żony. Wydawało mi się, że są to tylko kobiece przestrogi, którymi wstydziłbym się przejmować. Nie wiedziałem, że są to Twoje napomnienia, i sądziłem, że Ty milczysz, gdy tymczasem mówiła ta, przez którą Ty do mnie przemawiałeś, wcale nie milcząc. I właśnie w niej zostałeś przeze mnie zlekceważony, przeze mnie, Twojego sługę, syna Twojej służebnicy! Nie wiedziałem jednak o tym i staczałem się w takim zaślepieniu, że nawet wstydziłem się przed rówieśnikami, że nie upadłem jeszcze tak nisko jak oni. Słyszałem bowiem, jak chwalili się swoimi występkami, a tym więcej się przechwalali, im bardziej byli zepsuci. Robiłem więc to już nie tylko dla samej przyjemności, lecz także dla sławy.
Co bardziej zasługuje na naganę niż grzech? Ale ja, aby mnie nie ganiono, stawałem się coraz gorszy, a gdy nie było okazji do występku, to by dorównać występnym towarzyszom, zmyślałem, że popełniłem coś, czego nie popełniłem. Tym bardziej chciałem uchodzić za nikczemniejszego, im bardziej byłem niewinny, i za godniejszego pogardy, im byłem czystszy.
Oto w jakiej kompanii spacerowałem po ulicach Babilonu i tarzałem się w jego błocie jakby w drogich pachnidłach i olejkach. Abym zaś głębiej grzęznął w samym jego środku, niewidzialny wróg deptał po mnie i zwodził mnie, ponieważ dawałem się zwodzić. Moja matka wprawdzie już uciekła „ze środka Babilonu” [Jr 51, 6], ale wciąż jeszcze poruszała się nazbyt wolno po jego obrzeżach. O ile napominała mnie, abym zachowywał czystość, o tyle martwiła się tym, co o mnie usłyszała od swego męża, i już przeczuwała, jak w przyszłości będzie zgubne i niebezpieczne utrzymanie mnie w jarzmie małżeńskim, jeśli teraz w żaden sposób nie można mnie było okiełznać. Z obawy, by moje małżeństwo nie przeszkodziło w spełnieniu nadziei – ale nie owej nadziei w Tobie na przyszłe życie, którą żywiła jako matka, lecz nadziei, jaką oboje rodzice zanadto wiązali z moimi studiami – nie starała się, abym się ożenił. Ojciec prawie wcale o Tobie nie myślał, a co do mnie snuł jakieś mrzonki, matka natomiast sądziła, że te popularne wówczas studia nie tylko nie przyniosą mi żadnej szkody, lecz pomogą mi w zbliżeniu się do Ciebie. Tak bowiem przypuszczam, zastanawiając się, na ile potrafię, nad dążeniami moich rodziców. Rozluźniono mi nawet rygory poza granice umiarkowanej dyscypliny, pozwalając na zabawę, a nawet na rozrywki, które prowadziły do różnych kłopotów. Nad wszystkim rozciągnęła się mgła, która zasłaniała mi, mój Boże, pogodę Twojej prawdy, a „moja nieprawość wystąpiła jakby z tłustości” [Ps 72, 7].
Prawo Twoje, Panie, i prawo wyryte w sercach ludzkich, którego nawet sama nieprawość nie może wymazać, z pewnością karze za kradzież. Który złodziej zniesie spokojnie, że się go okrada? Nawet bogacz nie ścierpi złodzieja kradnącego z powodu nędzy. A ja chciałem popełnić kradzież i ją popełniłem, chociaż nie byłem zmuszony ubóstwem, lecz brakiem poczucia sprawiedliwości, pogardą dla niej i ogromną nieprawością. Ukradłem bowiem to, czego miałem pod dostatkiem i to o wiele lepszego. Wcale nie chciałem skorzystać z tego, co zamierzałem ukraść, lecz pociągała mnie sama kradzież i grzech. W pobliżu naszej winnicy była grusza pełna niezbyt pięknych i niezbyt smacznych owoców. Nasza paczka młodych opryszków, zamierzając strząsnąć i zgarnąć gruszki, wybrała się tam późną nocą, przedłużywszy aż do takiej pory pospolite i niebezpieczne zabawy na podwórzu. Zabraliśmy stamtąd ogromną ilość owoców, nawet nie na ucztę dla siebie, lecz by je rzucić świniom, chociaż trochę z tego zjedliśmy. Zrobiliśmy to wszystko z tym większą ochotą, że było to zakazane. Oto moje serce, Boże, oto moje serce, nad którym się ulitowałeś, gdy było pogrążone na samym dnie przepaści. Oto niech teraz moje serce powie Ci, czego tam pożądało: aby być złym bez żadnego powodu, dla samego tylko zła. Było to niegodziwe, ale kochałem zło, kochałem to, że ginę, kochałem swoją ułomność, nie kochałem celu mojego występku, lecz sam występek. Tak podła była moja dusza, która wyrwawszy się spod Twojej opieki na zagładę, do niczego nie zmierzała przez swój haniebny czyn, ale pragnęła samej hańby.
Piękne ciało, złoto, srebro i tym podobne pociągają nas swoim wyglądem, w dotyku najwięcej zależy od wyboru właściwego przedmiotu, natomiast pozostałym zmysłom odpowiadają określone cechy ciał. Nawet chwilowy zaszczyt, możność rozkazywania i panowania mają swój urok, ale z niego rodzi się chęć odwetu. A jednak w tych wszystkich dążeniach nie wolno się oddalać od Ciebie, Panie, ani schodzić z drogi, jaką wskazuje Twoje prawo. Życie, które tutaj prowadzimy, jest powabne przez pewien swój wdzięk i dzięki harmonii z wszelkim pięknem najniższego rodzaju. Przyjaźń między ludźmi łącząca ich drogocennym węzłem jest także miła, gdyż jednoczy wiele serc. Dla wszystkich tych dóbr, choć należą one do najniższej kategorii, popełnia się grzech, gdyż wskutek nieumiarkowanej skłonności do nich porzuca się lepsze i najwyższe dobro, którym jesteś Ty, Panie nasz, Twoja prawda i Twoje prawo. A jednak i w tamtych najniższych dobrach są pewne radości, choć nie takie, jak mój Bóg, Stwórca wszystkiego, bo w Nim tylko znajduje rozkosz człowiek sprawiedliwy i tylko On jest rozkoszą prawych serc.
Gdy więc powstaje pytanie, dlaczego popełniono występek, zazwyczaj się uważa, że nie z innego powodu jak tylko z chęci osiągnięcia któregoś z tych dóbr uznanych przez nas za najniższe albo z obawy przed ich utratą. Są one bowiem piękne i szlachetne, chociaż w porównaniu z dobrami wyższymi i dającymi szczęście są liche i niskie. Ktoś popełnił morderstwo. Dlaczego to zrobił? Zakochał się w żonie zamordowanego, chciał zdobyć jego majątek lub środki do życia, bał się, że przez niego straci którąś z tych rzeczy, albo został przez niego obrażony i zapłonął żądzą zemsty. A może popełnił zabójstwo bez powodu, dla samej przyjemności zabijania? Kto by w to uwierzył? Chociaż o pewnym szalonym i niezwykle okrutnym człowieku mówiono, że raczej bez powodu był zły i okrutny, wspominano jednak wcześniej, że był jakiś powód: „aby wskutek bezczynności nie zgnuśniała moja ręka albo duch”. Dlaczego? Dlaczego tak? Otóż oczywiście dlatego, aby dzięki ćwiczeniu się w zbrodni, zdobywszy miasto, sięgnąć po zaszczyty, dowództwo wojskowe, bogactwo, a także pozbyć się strachu przed prawem, kłopotów z powodu niedostatku i świadomości zbrodni. Nawet sam Katylina nie kochał więc swoich zbrodni, lecz te inne rzeczy, dla których je popełniał.
Kradzież gruszek
Co ja, nieszczęsny, w tobie ukochałem, kradzieży moja, mój nocny występku, który popełniłem w szesnastym roku życia? Nie byłeś czymś pięknym, bo byłeś kradzieżą, a czy w ogóle jesteś czymś, abym miał do ciebie mówić? Owoce, które ukradliśmy, były piękne, ponieważ to Ty je stworzyłeś, najpiękniejszy ze wszystkich, Stwórco wszystkiego, dobry Boże, Dobro najwyższe i moje prawdziwe Dobro! Tamte owoce były piękne, lecz nie ich zapragnęła moja nieszczęsna dusza, miałem bowiem pod dostatkiem lepszych, a tamte zerwałem tylko po to, by je ukraść. Porzuciłem przecież zerwane gruszki, wyjadłszy z nich samą tylko nieprawość, którą się radośnie rozkoszowałem. Jeśli wziąłem do ust któryś z tych owoców, to przyprawą do niego był mój występek. A teraz, mój Panie Boże, pytam, co mnie w tej kradzieży zachwycało? Nie ma w niej naprawdę żadnego piękna. Nie mówię już o takim pięknie, jakie jest w sprawiedliwości i mądrości, ani nawet o takim, jakie jest w umyśle ludzkim, w pamięci, w zmysłach i w życiu wegetatywnym. Nie ma w niej także takiego piękna, jakie mają gwiazdy, piękne w swoich układach, ziemia i morze pełne istot, które kolejno się rodzą, zajmując miejsce umierających. Nie było w tym nawet tego piękna ułomnego i ukrytego, jakim zwodzą nas występki.
Pycha bowiem naśladuje wzniosłość, chociaż Ty, jedyny Boże, jesteś ze wszystkiego najwznioślejszy. A do czego dąży ambicja, jeśli nie do zaszczytów i sławy, chociaż tylko Ty jeden jesteś godny najwyższych zaszczytów i sławy na wieki? Tyrania chce wzbudzać lęk, a kogo należy się lękać, jeśli nie jedynego Boga? Co, kiedy, gdzie, ku czemu albo przez kogo mogłoby zostać wyrwane lub usunięte spod Jego władzy? Rozpustnicy także chcą, aby ich kochano za ich pieszczoty, lecz żadne pieszczoty nie są czulsze niż Twoja miłość i nie kocha się nic bardziej zbawiennego niż Twoją prawdę piękną i promienną ponad wszystko. Ciekawość wydaje się zamiłowaniem do wiedzy, ale to Ty, Najwyższy, wiesz wszystko. Również sama niewiedza i głupota kryją się pod mianem prostoty i niewinności, a przecież nie można znaleźć niczego prostszego od Ciebie. Czy jest coś bardziej niewinnego niż Ty, jeśli przeciwko złym ludziom zwracają się ich własne czyny? Gnuśność jakby szuka spokoju, a jaki spokój jest pewny prócz Pana? Zbytek chce się nazywać dostatkiem i obfitością, ale naprawdę to Ty jesteś pełnią i niewyczerpanym bogactwem nieskażonej słodyczy. Rozrzutność przybiera pozory hojności, ale najhojniejszym rozdawcą wszelkich dóbr jesteś Ty. Chciwość pragnie wiele posiadać, Ty zaś posiadasz wszystko. Zawiść spiera się o wyższość, a któż jest wyższy od Ciebie? Gniew domaga się odwetu, a kto, biorąc odwet, jest sprawiedliwszy od Ciebie? Strach drży przed tym, co niezwykłe, nagłe i co zagraża jego ukochanym, lękając się o ich bezpieczeństwo. Ale co dla Ciebie jest niezwykłe? Co jest niespodziewane? Kto może Cię oddzielić od tego, co kochasz? I gdzie, jeśli nie u Ciebie, jest niezawodne bezpieczeństwo? Smutek zadręcza się, utraciwszy rzeczy, którymi raduje się chciwość, ponieważ nie chce, aby mu je odebrano, tak jak Tobie niczego nie można odebrać.
Tak grzeszy dusza, gdy odwraca się od Ciebie i szuka poza Tobą tego, czego w krystalicznej postaci nie znajdzie, jeśli do Ciebie nie wróci. Ci wszyscy, którzy daleko od Ciebie odeszli i powstają przeciwko Tobie, naśladują Cię przewrotnie, lecz nawet naśladując Cię, wskazują, że Ty jesteś Stwórcą całej natury i dlatego nikt w żaden sposób nie może całkiem od Ciebie odstąpić.
Co więc ja ukochałem w tej kradzieży i w czym choćby grzesznie i przewrotnie naśladowałem mego Pana? Czy to sprawiało mi przyjemność, że wystąpiłem przeciwko prawu – przynajmniej podstępem, bo nie mogłem siłą – że jak więzień chciałem pod pozorem wszechmocy udawać wolność, robiąc to, czego nie było wolno. Oto jest ten sługa, który uciekł od swojego Pana, idąc za cieniem. O zgnilizno! O zgrozo życia! O bezdenna otchłani śmierci! Czy mógł czynić swobodnie to, czego nie było wolno, tylko dlatego, że nie było wolno?
„Czym Panu odpłacę” [Ps 115, 12] za to, że to odżywa w mojej pamięci i że trwoga nie przejmuje mojej duszy? Będę Cię kochał, Panie, będę Ci składał dzięki i wychwalał Twoje imię, ponieważ darowałeś mi moje złe i występne uczynki. Twojej łasce i miłosierdziu zawdzięczam to, że moje grzechy rozpuściłeś jak lód. Twojej łasce także zawdzięczam wszystkie moje występki niepopełnione. Czegóż bowiem nie mogłem się dopuścić, skoro pokochałem występek dla niego samego? Przyznaję, że wszystko mi zostało odpuszczone – i to, co dobrowolnie popełniłem, i to, czego dzięki Tobie nie popełniłem.
Kto spośród ludzi, zastanawiając się nad swoją bezsilnością, ośmieli się przypisać własnym wysiłkom swą czystość i niewinność, tak by mniej Cię kochać, jakby mniej mu było konieczne Twoje miłosierdzie, w którym darowujesz grzechy nawróconym do Ciebie? Kto bowiem, wezwany przez Ciebie, poszedł za Twoim głosem i uniknął tego, co ja sam o sobie pamiętam i wyznaję, niech czytając to, nie wyśmiewa się ze mnie, ponieważ zostałem wyleczony przez tego samego Lekarza, który jego uchronił od choroby lub raczej sprawił, że mniej chorował. Dlatego też niech Cię ów człowiek tak bardzo, a nawet więcej kocha, ponieważ widzi, że Ten, kto mnie chorego wydobył z tak wielkich grzechów, jego uratował przed równie ciężką chorobą.
„Jaki pożytek kiedykolwiek miałem, nieszczęsny, z tych występków, które teraz wstydzę się wspominać” [Rz 6, 21], szczególnie z tej kradzieży, w której pokochałem samą kradzież, a nic innego? Chociaż ona sama była niczym, to ja tym bardziej byłem nieszczęśliwy. A jednak sam bym tego nie zrobił – na tyle przypominam sobie mój ówczesny nastrój. Pokochałem więc także kompanię tych chłopców, z którymi to zrobiłem. Czy zatem pokochałem jeszcze coś innego niż tylko samą kradzież? Wręcz przeciwnie, nie pokochałem niczego innego, bo kradzież jest niczym. Czym więc jest naprawdę? Kto mi to może wyjaśnić, jeśli nie Ten, który oświeca moje serce i rozprasza w nim mrok? Dlaczego przychodzi mi teraz na myśl badać, roztrząsać i rozważać, że gdybym był wówczas lubił te owoce, które ukradłem, i pragnął z nich skorzystać, mógłbym to zrobić sam, jeśliby mi wystarczało popełnić to przestępstwo, aby zaspokoić pragnienie przyjemności, i nie rozpalałbym w sobie żądzy namową ze strony towarzyszy? Ale ponieważ owoce nie miały mi sprawić przyjemności, był nią sam występek, w którym uczestniczyli wspólnicy tego grzechu.
Jaki nastrój panował wtedy w mojej duszy? Z pewnością zbyt podły, i biada mi, że był taki. Ale co to jednak było? „Kto zrozumie występki?” [Ps 18, 13]. Był to jakby łaskoczący serce śmiech, którym oszukiwaliśmy tych, którzy nie spodziewali się po nas takiego zachowania i go absolutnie nie chcieli. Dlaczego więc cieszyło mnie to, że nie zrobiłem tego sam? Czy także dlatego, że nikt się sam łatwo nie śmieje? Wprawdzie nikt się sam łatwo nie śmieje, lecz jednak nawet ludzi znajdujących się na osobności, gdy nikogo nie ma w pobliżu, ogarnia czasem śmiech, jeśli coś bardzo śmiesznego nasunie się ich zmysłom lub pojawi się w ich umyśle. A ja sam byłbym tego nie zrobił, w ogóle bym tego nie zrobił sam.
Oto jest przed Tobą, mój Boże, żywe wspomnienie mojej duszy. Sam nie popełniłbym tej kradzieży, w której podobało mi się nie to, co kradłem, lecz to, że kradłem. Sam nie miałbym wcale ochoty dokonać tej kradzieży i nie dokonałbym jej. O zbyt nieprzyjazna przyjaźni! Cóż za niezbadane zniewolenie umysłu, chęć szkodzenia dla zabawy i dla żartu, pragnienie cudzej krzywdy, chociaż we mnie nie było żadnej żądzy zysku czy zemsty! Ale gdy ktoś powie: „Chodźmy! Zróbmy to!” – wstyd nie być bezwstydnym.
Kto rozwiąże ten poskręcany i splątany węzeł? Ciebie pragnę, piękna Sprawiedliwości i Niewinności, przystrojona szlachetną światłością i nieprzebraną obfitością. W Tobie jest prawdziwy spokój i życie niczym niezakłócone. Kto wchodzi do Ciebie, „wchodzi do radości Pana swego” [Ps 25, 21], nie ogarnie go trwoga i najlepiej mu będzie u najlepszego Pana. Odłączyłem się od Ciebie i zbłądziłem, mój Boże, zboczyłem w młodości nazbyt daleko od niezachwianej ostoi w Tobie i sam dla siebie stałem się padołem niedoli.
Przybyłem do Kartaginy i znalazłem się w kłębowisku występnych miłostek. Sam jeszcze nie byłem zakochany, ale bardzo chciałem się zakochać, a ponieważ moje pragnienie miłości było głęboko ukryte, wyrzucałem sobie, że za mało jej pragnę. Szukałem obiektu miłości, miłując miłość, nie cierpiałem dróg bezpiecznych, bez pułapek, a wszystko dlatego, że w środku trawił mnie głód wewnętrznego pokarmu, Ciebie samego, mój Boże. Nie czułem jednak tego głodu i nie potrzebowałem niezniszczalnych pokarmów nie dlatego, że byłem nimi napełniony, ale dlatego, że im bardziej mi ich brakowało, tym większy miałem do nich wstręt. Z tego powodu moja dusza była chora i, pokryta wrzodami, wyrywała się na zewnątrz, żałośnie chcąc się ich pozbyć przez zetknięcie ze światem zmysłów. Lecz gdyby zmysły nie miały duszy, nie można by ich kochać. Przyjemnie mi było kochać i być kochanym, tym bardziej, jeśli mogłem radować się ciałem ukochanej.
Czystą przyjaźń kalałem brudnym pożądaniem, jej blask zaćmiewałem oparem piekielnej żądzy. Pomimo całej niegodziwości i nieuczciwości pragnąłem w swej niebywałej próżności uchodzić za wytwornego światowca. Pogrążyłem się w miłości, w której chciałem się pogrążyć. Mój Boże, Miłosierdzie moje, z jaką dobrocią przyprawiłeś mi goryczą tę słodycz, bo byłem kochany i wolno mi było w tym związku zażywać rozkoszy zmysłowej. Z radością dałem się po to spętać utrapionymi więzami, by mnie smagały rozpalone żelazne rózgi zazdrości, podejrzeń, lęków i kłótni.
Pasjonowałem się przedstawieniami teatralnymi, w których widziałem liczne obrazy moich nieszczęść i paliwo dla płomienia, który mnie trawił. Co sprawia, że widz chętnie cierpi, patrząc na smutne i tragiczne zdarzenia, których jednak sam nie chciałby przeżywać? Tak naprawdę chce czerpać z nich ból, który sam jest dla niego rozkoszą. Czym to jest, jeśli nie żałosnym szaleństwem? Tym bardziej bowiem każdy przejmuje się takimi uczuciami, im mniej jest od nich wolny, chociaż gdy się ich samemu doznaje, zazwyczaj nazywa się to nieszczęściem, a gdy cierpi się razem z innymi – współczuciem. Lecz jakie jest to współczucie, gdy chodzi o zdarzenia zmyślone i ukazane na scenie? Widza nie wzywa się tutaj na pomoc, ale zaprasza jedynie do współcierpienia, i tym więcej podziwu okazuje się aktorowi tych fikcyjnych scen, im więcej się boleje nad nimi. A jeśli owe nieszczęścia ludzkie, czy to zaczerpnięte z historii, czy to zmyślone, są tak przedstawiane na scenie, że ten, kto je ogląda, nie boleje nad nimi, wtedy odchodzi on jako widz znudzony, nie szczędząc słów krytyki. Jeśli natomiast ubolewa nad nimi, zostaje na miejscu, przejęty i rozradowany.
Kochamy więc łzy i cierpienia. Każdy człowiek z pewnością pragnie radości. Chociaż jednak nikt nie ma ochoty być nieszczęśliwy, to czy nie chce także współczuć innym? Ponieważ nie można współczuć bez cierpienia, z tego tylko powodu kocha się także cierpienie. Źródłem tego wszystkiego jest przyjaźń. Lecz dokąd ona zmierza? Dokąd płynie? Po co wpada w potok wrzącej smoły, w ogromny kocioł ohydnych żądz, w które sama się zmienia i upada za własną zgodą, odwraca od niebiańskiej pogody? Czy więc należy wzgardzić miłosierdziem? Bynajmniej. Niekiedy należy więc kochać cierpienie.
Wystrzegaj się jednak brudów, moja duszo, pod opieką mojego Boga, Boga naszych ojców, chwalebnego i wywyższonego na wieki wieków [por. Dn 3, 52]! Wystrzegaj się brudów! Wprawdzie i teraz nie brak we mnie współczucia, to jednak wtedy w teatrach radowałem się razem z kochankami, gdy bezwstydnie uprawiali seks, chociaż odgrywali tylko role w przedstawieniach. Gdy natomiast musieli się rozstać, smuciłem się wraz z nimi, jakby im naprawdę współczując. Obydwie sytuacje bardzo mi się jednak podobały. Teraz zaś bardziej było mi żal tego, kto znalazł radość w haniebnym czynie, niż tego, kto rzekomo poniósł wielką szkodę, bo ominęła go zgubna rozkosz i stracił swoje żałosne szczęście. Jest to na pewno prawdziwsze współczucie, ale zawarte w nim cierpienie nie sprawia przyjemności. Chociaż bowiem ten, kto boleje nad nieszczęśliwym, spełnia obowiązek miłości bliźniego, to jeśli jest szczerze miłosierny, z pewnością wolałby jednak, aby nie było powodu do ubolewania. Jeśliby istniała nieżyczliwa życzliwość, co nie jest w ogóle możliwe, to także ten, kto naprawdę szczerze współczuje, mógłby pragnąć, aby byli jacyś nieszczęśliwi, którym by współczuł. Można się zgodzić na pewne rodzaje cierpienia, ale żadnego nie należy kochać. Ty bowiem, Panie Boże, który kochasz nasze dusze, współczujesz im w sposób nieskończenie czystszy i wiarygodniejszy, ponieważ nie dotyka Cię żadne cierpienie. „A kto jest do tego zdolny” [2 Kor 2, 10]?
A ja, nieszczęsny, kochałem wtedy cierpienie i szukałem do niego powodów. Jeśli chodzi o cudze nieszczęścia, fikcyjne i czysto sceniczne, to bardziej podobała mi się i bardziej mnie pociągała gra aktora, która mnie zmuszała do płaczu. Cóż więc dziwnego, że będąc nieszczęsną zbłąkaną owcą, która odłączyła się od Twojej trzody i nie chciała znosić Twej opieki, pokryłem się wstrętnym świerzbem. Stąd brało się moje upodobanie do cierpień, ale nie tych, którymi bym się głębiej przejmował – nie lubiłem bowiem cierpieć tego, na co chętnie patrzyłem – lecz do tych zmyślonych, o których słuchając, czułem jakby lekkie łaskotanie. Wywoływały one jednak, podobnie jak zadrapania od paznokci, zaognioną obrzmiałość, zakażenie i wstrętną ropę. Czy to życie, które wiodłem, było życiem, mój Boże?
Twoje miłosierdzie z daleka stale nade mną czuwało. W jakich bym się tylko nieprawościach pogrążył i kierując się bezbożną ciekawością, opuściwszy Cię, dał się sprowadzić aż na samo dno wiarołomstwa, służąc podstępnym demonom, którym ofiarowałem moje występne czyny, za każdym razem chłostał mnie Twój bicz! Ośmieliłem się nawet w czasie uroczystego nabożeństwa ku Twojej czci, w murach Twojego kościoła wzbudzać w sobie grzeszne pożądanie i oddawać się rzeczom, które w efekcie prowadziły do śmierci. Dlatego smagałeś mnie ciężkimi karami, chociaż było to niczym wobec mojej winy, o Ty, bezmierne Miłosierdzie moje, Boże mój, Ucieczko moja przed strasznymi niebezpieczeństwami, wśród których błądziłem z podniesioną głową, aby daleko odstąpić od Ciebie, kochając moje własne ścieżki, a nie Twoje, kochając moją wolność zbiega.
Owe tak zwane szlachetne studia miały mnie przygotować do wystąpień w procesach sądowych, abym się w nich wybił, tym bardziej zasługując na pochwały, im bardziej byłem podstępny. Tak wielka jest ślepota ludzi, którzy się nawet nią chlubią. Byłem prymusem w szkole retorycznej i niezmiernie się z tego cieszyłem, rozpierała mnie duma, chociaż jak wiesz, Panie, byłem o wiele spokojniejszy i trzymałem się z daleka od niepokojów, jakie wywoływali „wywrotowcy”, ta bowiem groźna i diabelska nazwa uchodzi jakby za symbol wyższej kultury. Żyłem wśród nich, bezwstydnie się wstydząc, że nie jestem taki jak oni. Przebywałem z nimi, niekiedy z przyjemnością przyjaźniłem się z nimi, sprzeciwiałem się jednak zawsze ich czynom, to znaczy agresji, z jaką bezczelnie atakowali nowo przybyłych, naśmiewali się z ich nieśmiałości i bez powodu napastowali ich szyderstwami, aby złośliwie zabawiać się ich kosztem. Nic nie jest bardziej podobne do tego, co robią złe duchy. Jak słuszniej ich nazwać niż wywrotowcami? Złe duchy już wcześniej „wywróciły” ich samych i sprowadziły na manowce, szydząc z nich i skrycie oszukując w taki właśnie sposób, w jaki oni sami lubili wyśmiewać i zwodzić innych.
W otoczeniu takich kolegów jako bardzo młody chłopiec studiowałem podręczniki wymowy, w której chciałem się wybić w szkodliwym i bezsensownym celu zaspokojenia ludzkiej próżności. Zgodnie z ustalonym programem nauki natrafiłem na książkę niejakiego Cycerona, którego język, chociaż nie serce, podziwiają prawie wszyscy. Dzieło to zawiera zachętę do filozofii i nosi tytuł Hortenzjusz. Właśnie ta książka przeformowała całkiem moją postawę i zwróciła do Ciebie samego, Panie, moje prośby, zmieniła moje modlitwy i pragnienia. Nagle straciły dla mnie znaczenie wszelkie błahe nadzieje, rozpaliło się w moim sercu niewiarygodne pragnienie nieśmiertelnej mądrości i zacząłem się dźwigać z upadku, aby wrócić do Ciebie. Studiowałem tę książkę nie dla zdobycia doskonałości języka, którą, jak mi się wydawało, miałem osiągnąć za matczyne pieniądze – liczyłem sobie wtedy dziewiętnasty rok życia i dwa lata wcześniej zmarł mój ojciec – a więc studiowałem ją nie dla zdobycia doskonałości języka, bo przemówił mi do przekonania nie jej styl, lecz treść.
Jak bardzo pałałem, mój Boże, jak bardzo pałałem pragnieniem, aby od spraw przyziemnych wznieść się do Ciebie, a nie wiedziałem, co zamierzasz ze mną zrobić. W Tobie bowiem mieszka mądrość [por. Hi 12, 13]. Umiłowanie mądrości nosi zaś grecką nazwę „filozofia”, i do filozofii zapalało mnie to dzieło. Są tacy, którzy, posługując się filozofią, bałamucą innych, zasłaniają i upiększają swoje błędy tym szlachetnym mianem. Wszystkich tego typu ludzi, którzy żyli współcześnie lub dawniej, wymieniono w tej książce i opisano, a przez to ukazuje się tam Twoje zbawienne napomnienie duchowe, wypowiedziane przez Twojego dobrego i pobożnego sługę: „Strzeżcie się, by ktoś was nie zwiódł za pomocą filozofii i złudnego bałamuctwa podług tradycji ludzkiej i podług zasad tego świata, a nie podług zasad Chrystusa, ponieważ w Nim jednym wcielona mieszka cała pełnia Bóstwa” [Kol 2, 8–9]. Chociaż wtedy jeszcze nie znałem tych słów apostoła – Ty wiesz o tym, Światłości mojego serca – jednak tym jednym się zachwycałem w owej zachęcie do filozofii, że w dialogu tym nie znajdowałem wezwania do takiej lub innej szkoły filozoficznej, lecz do tego, aby pokochać mądrość, jakakolwiek ona jest, poszukiwać jej, uchwycić się jej i mocno do niej przywrzeć. Zapaliłem się do tego i płonąłem, chociaż to jedno hamowało mój wielki zapał, że nie było tam imienia Chrystusa. To imię bowiem podług miłosierdzia Twego, Panie, to imię mojego Zbawiciela, Twojego Syna, moje serce już w niemowlęctwie zaczerpnęło z mlekiem matki i przechowywało nabożnie w swej głębi. Nie pociągało mnie nic, w czym nie było Twojego imienia, choćby to było uczone, wytworne i prawdziwe.
Postanowiłem studiować Pismo Święte, aby się dowiedzieć, jaką ma ono wartość. I oto przekonałem się, że są tam rzeczy niedostępne dla ludzi wyniosłych i niezrozumiałe dla dzieci. Z początku wydają się one przyziemne, ale dalej stopniowo okazują się wzniosłe i okryte tajemnicą. Nie byłem wtedy zdolny wnikać w ich znaczenie ani chylić przed nimi głowy w trakcie lektury. Gdy wówczas zagłębiałem się w Piśmie Świętym, nie myślałem, tak jak teraz to mówię, lecz wydawało mi się, że nie zasługuje ono na porównanie ze znakomitym dziełem Cycerona. Unosząc się pychą, odwracałem się bowiem z niechęcią od jego prostoty, a nie byłem na tyle bystry, by wniknąć w jego głębię. Ale Pismo Święte cechowało się tym, że wzrastało razem z prostaczkami, ja jednak uznałem za niegodne zaliczać się do prostaczków i w swej zarozumiałości sam wydawałem się sobie wielki.
Wpadłem więc w towarzystwo ludzi, którzy pyszniąc się, wygadywali głupoty, zbytnio zajmowali się swoimi ciałami i byli gadatliwi. Mowa ich była szatańsko podstępna, a przynętę stanowiły na zmianę dźwięki imienia Twojego, Jezusa Chrystusa i Ducha Świętego, naszego Pocieszyciela. Te imiona nie schodziły im z ust, ale były to tylko puste słowa, bo w sercach nie mieli prawdy. Wciąż mówili: „prawda”, „prawda”, i wiele mi o niej opowiadali, chociaż w nich nigdy jej nie było, gdyż głosili kłamstwa nie tylko o Tobie, który jesteś Prawdą, lecz także o podstawach świata, który jest Twoim dziełem. Ze względu na miłość do Ciebie, Ojcze mój najwyższy i najlepszy, powinienem był pominąć filozofów, nawet gdy mówią prawdę. O Piękno ponad wszystkie piękna! O Prawdo! Prawdo! Jakie westchnienia słałem do Ciebie z samej głębi mojej duszy nawet wtedy, gdy oni ustawicznie i na różne sposoby pletli mi o Tobie albo tylko w przemówieniach, albo w wielu ogromnych księgach! Gdy byłem spragniony Ciebie, karmili mnie opowieściami o słońcu i księżycu, które były Twoimi pięknymi dziełami. Wprawdzie były Twoimi dziełami, i to nie pierwszymi, a jednak nie byłeś to Ty. Twoje dzieła duchowe są ważniejsze niż materialne, choćby te ostatnie jaśniały swym blaskiem na niebie. A ja byłem zgłodniały i spragniony nawet nie tych dzieł duchowych, ale Ciebie samego, Prawdo, w której „nie ma zmiany ani chwilowego zaćmienia” [Jk 1, 17]. Karmiono mnie także wspaniałymi urojeniami, od których lepiej było już kochać słońce, przynajmniej rzeczywiste dla naszych oczu, niż te fantazje zwodzące umysł przy pomocy wzroku. A jednak w przekonaniu, że to jesteś Ty, karmiłem się tym, wprawdzie niezbyt zachłannie, bo brakowało mi w tym pokarmie Twojej obecności – nie było Cię bowiem w tych złudnych wymysłach – i nie posilałem się nimi, lecz coraz bardziej traciłem siły. Pokarm w snach jest bardzo podobny do prawdziwego, ale śpiący nie mogą się nim pożywić, bo przecież śpią. Lecz tamte pokarmy żadną miarą nie były podobne do Ciebie, tak jak teraz do mnie przemówiłeś, ponieważ były to ciała urojone, od których znacznie bardziej rzeczywiste są te prawdziwe, czy to niebieskie, czy to ziemskie, które widzimy prawdziwymi oczyma. Widzimy je, tak samo jak widzą je zwierzęta i ptaki, i są bardziej rzeczywiste, niż gdy je sobie wyobrażamy. Z kolei bardziej rzeczywiste jest to, co sobie o nich wyobrażamy, niż gdy na ich podstawie przypuszczamy, że są jakieś inne ciała, większe i nieskończone, które przecież w ogóle nie istnieją. Żywiłem się wtedy takimi mrzonkami i nie mogłem się nimi nakarmić.
Ale Ty, Miłości moja, do której tęsknię, aby się stać silnym, nie jesteś jednym z owych ciał, które widzimy na niebie, ani tych, których nie widzimy, chociaż tam są, bo Ty je stworzyłeś, choć nie zaliczasz ich do największych Twoich dzieł. Jakże daleko jesteś od tych moich urojeń, od tych urojonych ciał, których w ogóle nie ma! Prawdziwsze są wyobrażenia ciał, które istnieją, a od nich bardziej rzeczywiste są same ciała, które jednak nie są Tobą. Nie jesteś też duszą, która stanowi życie tych ciał – dlatego lepsze i prawdziwsze jest życie ciał niż same ciała. Lecz Ty jesteś życiem dusz, życiem wszelkiego życia, żyjesz sam sobą i nie zmieniasz się, o Życie mojej duszy!
Gdzie więc byłeś wtedy i jak daleko ode mnie, gdy ja błąkałem się daleko od Ciebie, nie mając nawet tych łupin dla świń, tych łupin, którymi karmiłem świnie [por. Łk 15, 16]? O ileż lepsze od tych bałamuctw były bajki uczonych i poetów! Wiersze, poematy i latająca Medea są bowiem z pewnością o wiele pożyteczniejsze niż pięć pierwiastków różnie zabarwionych odpowiednio do barw pięciu ciemnych otchłani, które w ogóle nie istnieją, lecz zabijają tego, kto w nie wierzy. Wiersz czy poemat mogę zamienić w prawdziwy pokarm duchowy, a opiewając latającą Medeę, nie twierdziłem, że to prawdziwa historia, i chociaż słyszałem, jak opiewają ją inni, nie dawałem im wiary, ale wierzyłem w tamte wymysły. Biada mi, biada! Po takich stopniach sprowadzono mnie na samo dno piekła, a ja dręczyłem się i szalałem z powodu braku prawdy, gdy, mój Boże – wyznaję to Tobie, który zlitowałeś się nad mną, zanim to jeszcze wyznałem – szukałem Ciebie nie za pomocą rozumu, dzięki któremu z Twojej tylko woli przewyższamy zwierzęta, ale za pomocą zmysłów. Ty jednak przebywałeś głębiej niż najgłębsza część mojej duszy i wyżej niż jej najwyższa część. Natknąłem się na ową niewiastę zuchwałą i nieroztropną z przysłów Salomona, która siedziała na krześle przed domem i mówiła: „Spożywajcie z ochotą chleb ukryty i pijcie słodką skradzioną wodę” [Prz 9, 17]. Ona mnie uwiodła, gdyż odkryła, że przebywam na zewnątrz, oglądam świat oczyma i tylko o tym rozmyślam, co przez nie wchłonąłem.
Nie znałem bowiem niczego innego, co istnieje prawdziwie, a sprytnie mnie namówiono, abym ulegał głupim oszustom, gdy mnie pytali, skąd jest zło i czy Bóg jest ograniczony formą cielesną, czy ma włosy i paznokcie, czy należy uważać za sprawiedliwych tych, którzy mają jednocześnie wiele żon, zabijają ludzi i składają zwierzęta na ofiarę. Byłem jednak w tych sprawach ignorantem i bardzo mnie to niepokoiło, bo odchodząc od prawdy, wydawało mi się, że ku niej zmierzam. Nie wiedziałem, że zło jest tylko brakiem dobra aż do stanu, kiedy dobra w ogóle nie ma. Jakże mogłem to zobaczyć, jeśli moje oczy nie potrafiły dostrzec niczego więcej niż ciało, a duch – tylko miraże? Nie wiedziałem, że Bóg jest duchem i nie ma członków, które się rozciągają wzdłuż i wszerz, i nie ma ciała, bo części ciała są mniejsze niż jego całość. A jeśli ono byłoby nieskończone, to każda jego część ograniczona pewną przestrzenią byłaby mniejsza niż ono w swej nieskończoności, i nie znajdowałaby się wszędzie w całości, jak duch czy jak Bóg. Wcale nie wiedziałem, co w nas jest takiego, dzięki czemu istniejemy, i dlaczego w Piśmie Świętym jest powiedziane, że jesteśmy „na podobieństwo Boga” [Rdz 1, 26].
Nie znałem także prawdziwej sprawiedliwości wewnętrznej, która swoje wyroki opiera nie na zwyczaju, ale na najsłuszniejszym prawie Boga Wszechmogącego. Według tego prawa kształtują się obyczaje krajów i czasów stosownie do ich natury, chociaż ono jest zawsze i wszędzie takie samo, a nie tutaj takie, a tam inne. Zgodnie z tym prawem sprawiedliwymi byli Abraham, Izaak, Jakub, Mojżesz, Dawid i inni, których sam Bóg pochwalił własnymi ustami. Ludzie nierozsądni uważają ich jednak za niesprawiedliwych, osądzając ich „według dnia ludzkiego” [1 Kor 4, 3] i mierząc wszelkie obyczaje całego rodzaju ludzkiego według swoich własnych obyczajów. To tak, jakby ktoś, kto nie zna się na uzbrojeniu i nie wie, który element zbroi ma chronić daną część ciała, chciał osłonić głowę nagolennicami, a hełm włożyć na nogę, i narzekał, że nie są właściwie dopasowane. To też tak, jakby któregoś dnia ogłoszono zakaz handlu od godzin popołudniowych i ktoś się złościł, że nie wolno mu niczego sprzedawać, chociaż rano było to dozwolone. Albo gdyby ujrzał, że w pewnym domu niewolnik wykonuje ręcznie coś, czego nie pozwolono by robić podczaszemu; albo że za oborą czyni się coś, czego nie wolno czynić w jadalni, i się oburzał, że w jednym domu i w jednej rodzinie nie wszędzie i nie wszystkim przyznaje się te same prawa. Podobnie nie mają racji ci, którzy się oburzają, gdy słyszą, że w dawnych czasach wolno było ludziom sprawiedliwym czynić coś, czego obecnie nie wolno czynić sprawiedliwym, albo że tamtym Bóg nakazał coś całkiem innego, a tym co innego, zgodnie z wymogami czasów, chociaż jedni i drudzy służą tej samej sprawiedliwości. Widzą przecież, że dla jednego człowieka w tym samym dniu i tym samym domu inna rzecz jest odpowiednia, a to, co teraz było dozwolone, za godzinę jest już zakazane, natomiast coś, co w jednym kącie jest dopuszczalne, a nawet nakazane, w innym, nawet w pobliżu, jest wzbronione i karalne. Czyż więc sprawiedliwość jest tak różna i zmienna? Nie, to czasy, w których ona rządzi, nie przebiegają równomiernie, bo taka jest ich natura. Ludzie natomiast, żyjąc krótko na ziemi, nie potrafią połączyć przyczyn tego, czego nie doświadczyli w poprzednich wiekach wśród innych narodów, z tymi, których sami doświadczyli. Łatwo zaś mogą stwierdzić w stosunku do jednego ciała lub jednego dnia czy jednego domu, co jest odpowiednie dla której części ciała, w jakich okresach, w jakich porach i dla jakich osób. Dlatego w tamtych przypadkach są niezadowoleni, w tych zgadzają się bez sprzeciwu.
Nie wiedziałem wtedy o tym i nie zwracałem na to uwa-
gi, chociaż ze wszystkich stron rzucało mi się to w oczy. A jednak tego nie widziałem. Gdy deklamowałem wiersze, nie mogłem używać danej stopy w dowolnym miejscu, lecz w każdym metrum gdzie indziej, a nawet w każdym pojedynczym wierszu nie wszędzie można było umieścić tę samą stopę, jednak sztuka, zgodnie z którą deklamowałem wiersze, nie była dla każdego z nich inna, lecz dla wszystkich jednakowa. Nie dostrzegałem, że sprawiedliwość, której służyli ludzie dobrzy i święci, o wiele doskonalej i wznioślej łączy w sobie w jedną całość wszystkie swoje nakazy, które nie wykazują żadnych różnic, chociaż przecież ona je wyznacza i zaleca w różnych czasach i nie wszystkie naraz. W swoim zaślepieniu krytykowałem pobożnych przodków, którzy nie tylko korzystali ze współczesnej sytuacji według boskiego przykazania i natchnienia, lecz także przepowiadali przyszłość na podstawie Bożego objawienia.
Czy kiedykolwiek i gdziekolwiek uznano, że jest niesprawiedliwe „kochać Boga całym sercem, całą duszą i całym umysłem, a bliźniego swego jak siebie samego” [Mk 13, 30; Mt 22, 37–39]? Dlatego wszystkie sprzeczne z naturą występki, jak na przykład Sodomitów, zawsze i wszędzie powinno się potępiać i karać. Gdyby nawet popełniały to wszystkie narody, podlegałyby temu samemu oskarżeniu o przestępstwo na podstawie prawa boskiego, bo ludzie nie zostali stworzeni, aby w ten sposób współżyli ze sobą. Zostaje bowiem przez to pogwałcony związek, jaki powinien nas łączyć z Bogiem, gdyż tą przewrotną żądzą kala się samą naturę, której On jest Stwórcą. Jeśli zaś chodzi o występki przeciwko obyczajom ludzi, to należy ich unikać, uwzględniając różnorodność obyczajową, aby wskutek żądzy jakiegoś obywatela czy obcokrajowca nie została pogwałcona uświęcona zwyczajem lub prawem wewnętrzna umowa państwa czy narodu. Każda część, która nie dostosowuje się do całości, jest odrażająca.
Jeśli zaś Bóg nakazuje coś sprzecznego z obyczajem lub jakąś umową, to choćby tam nigdy dotąd tego nie czyniono, należy to uczynić, a jeśli tego zaniechano, to trzeba to wznowić, jeśli zaś w ogóle nie było to ustanowione, należy to ustanowić. Jeśli bowiem królowi wolno w państwie, w którym panuje, nakazać coś, czego ani nikt przed nim, ani on sam nigdy nie zarządził, a posłuszeństwo nie byłoby sprzeczne z dobrem społecznym tego państwa, nieposłuszeństwo natomiast sprzeczne z nim – ogólnie jest zasadą społeczną posłuszeństwo królom – to o ile bardziej powinno się bez wahania słuchać Boga, władcy wszelkiego stworzenia, jeśli coś rozkaże! Jak w społeczności ludzkiej ustanawia się wyższą władzę nad niższą, która musi być tamtej posłuszna, tak też Bóg stoi ponad wszystkimi.
Tak samo jest z przestępstwami, gdy chce się komuś zaszkodzić czy to przez zniewagę, czy to przez wyrządzenie krzywdy, bądź przez jedno i drugie z zemsty, jak to bywa między nieprzyjaciółmi, albo dla zdobycia jakiejś zewnętrznej korzyści, jak wówczas gdy rozbójnik rabuje podróżnego, albo dla uniknięcia czegoś złego ze strony drugiego człowieka, gdy ktoś się go obawia. Może też chodzić o zawiść, kiedy ktoś biedniejszy zazdrości bogatszemu, albo gdy ten, komu się w czymś powiodło, boi się, że ktoś inny mu dorówna, albo się martwi, że już mu dorównał. Powodem może też być sama przyjemność na widok cudzego nieszczęścia, jaką na przykład mają widzowie na igrzyskach gladiatorskich czy też ci, co z kogoś szydzą lub się naigrawają. Oto są główne źródła niesprawiedliwości, które rodzą się z żądzy panowania, oglądania, doznawania – z jednej z nich, z dwóch albo ze wszystkich naraz. Złe jest życie prowadzone przeciw trzem i siedmiu przykazaniom, wbrew Twojemu Dekalogowi, tej harfie dziesięciostrunnej, Boże najwyższy i najsłodszy. Lecz jakie występki mogą godzić w Ciebie, który nie ulegasz żadnemu złu? Jakie są zbrodnie przeciwko Tobie, któremu nic nie może zaszkodzić? Ty jednak karzesz za to, czego ludzie dopuszczają się wobec siebie, gdyż nawet kiedy grzeszą przeciwko Tobie, wyrządzają krzywdę własnym duszom. Oszukuje ich bowiem własna nieprawość, czy to psując i wiodąc na manowce tę naturę, którą Ty stworzyłeś i do której wprowadziłeś ład, czy też bez umiaru używając rzeczy dozwolonych albo gorąco pożądając „niedozwolonych, których używanie jest sprzeczne z naturą” [Rz 1, 26]. Grzeszą także wtedy, gdy buntują się przeciwko Tobie i „wierzgają przeciwko ościeniowi” [Dz 26, 14] myślą lub słowem. Niekiedy, przerwawszy granice społeczności ludzkiej, zuchwale się cieszą, tworząc osobne stowarzyszenia i odłamy, w zależności od tego, czy sprawia im to przyjemność, czy przykrość.
Tak się dzieje wtedy, gdy się opuszcza Ciebie, Źródło życia, który jesteś jedynym prawdziwym Stwórcą i Rządcą wszechświata, i gdy wskutek własnej pychy kocha się część całości jako fałszywą całość. Dzięki pokorze i pobożności powraca się jednak do Ciebie, a Ty oczyszczasz ze złych nawyków, jesteś życzliwy dla skruszonych grzeszników, wysłuchujesz jęków więźniów i uwalniasz z pęt, które ludzie sami sobie nałożyli. Powracamy do Ciebie, gdy już nie stajemy okoniem przeciwko Tobie w obronie rzekomej wolności, gdy nie kierujemy się żądzą posiadania więcej i obawą przed utratą wszystkiego i gdy nie kochamy naszego własnego dobra bardziej niż Ciebie, Dobro wszystkich.
Lecz wśród występków, zbrodni i tak licznych nieprawości są też grzechy ludzi doskonalących się w cnocie, które dobrzy sędziowie zarówno potępiają ze względu na zasadę doskonałości, jak i chwalą w nadziei, że przyniesie to dobre owoce, podobnie jak zielone pędy zboża. Niektóre uczynki przypominają wprawdzie występek lub zbrodnię, ale nie są grzechem, ponieważ ani nie obrażają Ciebie, Pana Boga naszego, ani społeczeństwa. Gdy na przykład gromadzi się w odpowiednim czasie zapasy potrzebne do życia, powstaje wątpliwość, czy nie ma w tym żądzy posiadania, albo gdy pewne działania są karane w celu ich poprawy, rodzi się wątpliwość, czy nie ma w tym chęci szkodzenia. Wiele czynów zatem, które ludziom wydają się naganne, zostało według Twojego osądu uznanych za godne pochwały, a wiele czynów chwalonych przez ludzi zostało na podstawie Twojego wyroku potępionych, bo często dany czyn pozornie wygląda inaczej, a intencja sprawcy i chwilowo utajone okoliczności inaczej. Ale gdy nakażesz coś nagle i niespodziewanie, to chociaż kiedyś tego zabroniłeś, choćbyś na razie ukrywał przyczynę swego nakazu i choćby był on sprzeczny z jakąś umową społeczną, to kto by jednak wątpił, że należy to wykonać, gdyż sprawiedliwa jest tylko ta społeczność, która służy Tobie? Szczęśliwi są ci, którzy wiedzą, że był to Twój nakaz. Wszystko bowiem wykonują Twoi słudzy albo dla ukazania tego, co jest obecnie potrzebne, albo aby zapowiedzieć coś, co będzie dopiero w przyszłości.
Nie wiedząc o tym, wyśmiewałem się z owych świętych sług i Twoich proroków. Ale czy wyśmiewając się z nich, nie sprawiłem, że Ty mogłeś wyśmiewać się ze mnie? Otóż stopniowo i powoli dawałem się tak ogłupić, iż uwierzyłem w to, że gdy zrywa się figę, to ona i drzewo, które ją urodziło, płaczą mlecznymi łzami. Gdyby jednak taką figę, zerwaną przez kogoś innego, oczywiście bez jego winy, zjadł jakiś święty i strawił w żołądku, to modląc się z jękiem i czkając, wyzionąłby z niej anioły, a nawet cząsteczki Boga. Te cząsteczki najwyższego i prawdziwego Boga byłyby uwięzione w tym owocu, gdyby wybrany święty nie uwolnił ich za pomocą zębów i żołądka. A ja, nieszczęsny, wierzyłem, że należy bardziej okazywać miłosierdzie płodom ziemi niż ludziom, dla których one się rodzą. Jeśliby zaś ktoś głodny, kto nie jest manichejczykiem, prosił o pomoc, wydawałoby mi się, że ten kęs, który mam mu dać, zostaje skazany na karę śmierci.
I wyciągnąłeś do mnie dłoń z wysokości i „wyrwałeś moją duszę” [Ps 85, 13] z tej mrocznej otchłani, gdy moja matka, wierna Tobie, płakała nade mną przed Tobą żałośniej, niż płaczą matki na pogrzebach dzieci. Widziała bowiem moją śmierć oczyma duszy i wiary, które Ty jej dałeś, a Ty jej wysłuchałeś, Panie. Wysłuchałeś jej i nie wzgardziłeś łzami, które płynąc z jej oczu, zraszały ziemię wszędzie tam, gdzie się modliła. Wysłuchałeś jej, bo skąd byłby ten sen, którym ją tak pocieszyłeś, że zgodziła się, bym z nią zamieszkał i zasiadał w domu wspólnie z nią do stołu, chociaż z początku nie chciała na to pozwolić, czując odrazę i przeklinając moje obłędne bluźnierstwo? Zobaczyła bowiem we śnie, że stoi na drewnianej kładce i że zbliża się do niej z uśmiechem świetlisty i pogodny młodzieniec, podczas gdy ona była smutna i załamana. Gdy zapytał ją o powód jej smutku i ustawicznego płaczu – chciał jej udzielić pouczenia, jak to miał w zwyczaju, a nie czegoś się od niej dowiedzieć – a ona odparła, że opłakuje moją zgubę, nakazał jej zachować spokój i polecił, by spojrzała i zobaczyła, że tam, gdzie ona jest, jestem także ja. Kiedy popatrzyła, spostrzegła, że ja stoję obok niej na tej samej kładce. Skąd byłoby to widzenie, gdybyś Ty, Wszechmocne Dobro, nie zechciał wysłuchać głosu jej serca, Ty, który się tak troszczysz o każdego z nas, jakbyś się troszczył o nas wszystkich razem i o każdego z osobna?
Skąd by się wzięło także i to, że gdy mi opowiedziała o swoim widzeniu, a ja starałem się tak je interpretować, żeby ona raczej nie traciła nadziei, iż będzie tym, czym byłem ja, natychmiast bez wahania odparła: „Nie, nie powiedziano mi przecież: «gdzie on, tam i ty», lecz «gdzie ty, tam i on»”. Wyznaję Ci, Panie, na ile zachowałem to w pamięci, a nieraz o tym mówiłem, że nawet bardziej się wtedy wzruszyłem Twoją odpowiedzią daną przez matkę niż samym snem, który o tyle wcześniej pobożnej kobiecie w jej ówczesnym przygnębieniu przepowiadał na pociechę radość w odległej przyszłości. Nie dała się wprowadzić w błąd tak poręcznym fałszywym tłumaczeniem i szybko dostrzegła to, co należało dostrzec – a ja nie zauważyłem tego, zanim ona mi o tym nie powiedziała. Upłynęło bowiem jeszcze prawie dziewięć lat, w ciągu których tarzałem się w błotnistej otchłani i ciemnościach kłamstwa, a chociaż raz po raz starałem się stamtąd wydobyć, zapadałem się coraz głębiej. Tymczasem jednak ta wdowa czysta, pobożna i skromna, taka, jakie Ty kochasz, była wprawdzie ożywiona nadzieją, ale nie przestawała płakać i wzdychać, w swych modlitwach za mną w każdej chwili błagać Cię, a jej błagania dochodziły „przed oblicze Twoje” [Ps 87, 3]. Ty jednak pozwalałeś mi się jeszcze tarzać i brnąć w tej pomroce.
Tymczasem dałeś mi jeszcze inną odpowiedź, którą sobie przypominam. Pomijam przeto wiele innych spraw, bo spieszę do tych, które mnie bardziej przynaglają, aby Ci je wyznać, chociaż wielu już nie pamiętam. Dałeś mi więc drugą odpowiedź przez Twojego kapłana, pewnego biskupa, wychowanka Kościoła, znawcę Twoich Pism. Gdy więc moja matka zwróciła się do niego z prośbą, aby zechciał ze mną porozmawiać, wskazać mi moje błędy, sprowadzić mnie ze złej drogi i wyprowadzić na dobrą drogę – robił to bowiem, jeśli spotkał kogoś odpowiedniego – on jednak bardzo rozsądnie, jak stwierdziłem później, stanowczo odmówił. Odpowiedział mianowicie, że nie jestem jeszcze na tyle dojrzały, by mnie można było przekonać, bo nazbyt jestem urzeczony nowością tej herezji i niektórymi pytaniami już sprawiłem kłopot wielu niedoświadczonym osobom, jak sama matka mu powiedziała. „Zostaw go w spokoju – doradził jej biskup – tylko módl się za niego do Pana. On sam przez lekturę odkryje, jak błędna i bezbożna jest ta nauka”. Opowiedział jej wtedy, że jego matka także została uwiedziona przez manichejczyków i że oddała go w ich ręce, gdy był jeszcze małym chłopcem. Nie tylko przeczytał wówczas prawie wszystkie ich księgi, lecz nawet je przepisywał. Chociaż nikt z nim nie polemizował ani go nie przekonywał, sam uświadomił sobie jednak, że koniecznie należy wystrzegać się tej sekty, dlatego ją porzucił.
Gdy opowiedział o tym mojej matce, a ona nie chciała się uspokoić, lecz upierała się, jeszcze bardziej błagając go z płaczem, aby się ze mną spotkał i porozmawiał, wtedy on, nieco już zdenerwowany, odrzekł: „Odczep się ode mnie, jeśli ci życie miłe, bo przecież nie może tak być, by zginął syn, nad którym płacze taka matka jak ty!”. Często przypominała później w rozmowach ze mną, że przyjęła wówczas te słowa tak, jakby to był głos z nieba.

Wyznania św. Augustyna
Wyznania, najważniejsze dzieło św. Augustyna z Hippony, przez stulecia stanowiły duchowy przewodnik dla niezliczonych rzesz czytelników i uformowały wielu świętych Kościoła katolickiego